Marsylianka
Rozdział I –
Bastylia
Lubiła poniedziałki.
Wstawanie rano jakoś nigdy jej nie przeszkadzało, chodzenie na
uczelnię też nie było dla niej problemem. Szczerze mówiąc, czasem się nudziła –
jej studia nie był dla niej większym wyzwaniem, podobał jej się jednak akademicki
gwar, tłok i świeże porcje fascynujących historii, którymi raczyły ją koleżanki
po „najlepszych imprezach tej dekady”, które, o dziwo, miejsce miały w każdą
sobotę.
Uwielbiała spotykać się z przyjaciółmi, a pierwszy dzień tygodnia
był idealnym czasem, by podzielić wszystkimi żalami i każdym szczęściem, jakie
się jej przytrafiło. By usłyszeć aprobatę, radę lub naganę.
Szczególnie po praktykach, w przyszpitalnej kafejce zawsze trafiały
się jakieś bardzo ciekawe tematy do rozmów. Chociaż to głównie to jej koleżanki
mówiły, ona słuchała.
Lubiła słuchać.
Dużo osób mówiło jej, że ma do tego niebywały talent, ale ona nigdy
nie wiedziała, o co mogło im chodzić.
Prawdę mówiąc, ona sama nie miała się czym zbytnio dzielić – w jej
domu panowała tradycja, że każdy weekend poświęca się rodzinie i to z nią
spędza się najwięcej czasu. A podczas niedzielnych obiadków nie rodzą się
gorące historie na kilkugodzinne rozmowy. Najwyżej mogła wspomnieć, jaki to jej
babcia dobry rosołek gotuje.
Po raz dziesiąty.
Ale poniedziałki ukochała szczególnie za swój mały rytuał, co
tydzień, przed szkołą chodziła do biblioteki po nowe książki.
Lubiła czytać.
Pochłaniała książki w zastraszającym tempie, więc po skończeniu
trzeciej w sobotni wieczór, całą niedzielę niecierpliwie czekała na godzinę ósmą
rano w poniedziałek.
Tamtego dnia szła ulicą, a w dłoniach ściskała dość stare wydanie,
przesiąknięte zapachem biblioteki, z pożółkniętymi kartkami i zagiętymi
brzegami stron. Bibliotekarka – pani Marysia stwierdziła dzisiaj, że jest już w
końcu dorosłą pannicą i powinna przerzucić się na coś bardziej dojrzałego.
A Leśmian był, podobno, idealny dla takich dorosłych pannic jak
ona.
W sumie nie miała nic przeciwko, może bibliotekarka miała rację? Może powinna zainteresować się
czymś innym niż nowelki i fraszki?
Zaciekawiona spojrzała na okładkę.
„Łąka” – głosił napis.
Otworzyła na losowej stronie i
zaczęła czytać.
Duszno było od malin, któreś, szepcząc,
rwała,
A szept nasz tylko wówczas nacichał w ich
woni,
Gdym wargami wygarniał z podanej mi dłoni
Owoce, przepojone wonią twego ciała.
Spojrzała to w prawo, to w lewo, czy aby ktoś nie przygląda się jej
książce i, zarumieniona lekko, co można przecież było zrzucić na dość szybki
chód, wróciła do lektury.
I
stały się maliny narzędziem pieszczoty
Tej
pierwszej, tej zdziwionej, która w całym niebie
Nie
zna innych upojeń, oprócz samej siebie,
I chce się wciąż powtarzać dla własnej
dziwoty.
Zafascynowana tekstem nawet nie zauważyła, kiedy doszła do krawędzi
chodnika. Wpatrzona w kształtne litery nie dostrzegła świecącego ostrzegawczo
czerwonego światła.
Czyjś krzyk.
Pisk opon.
Szybkie bicie jej serca.
I kurwa…!
Zszokowana rozchyliła zaciśnięte powieki, odsunęła dłonie od głowy
i powoli, jakby sprawiało jej to niewiarygodny ból, rozejrzała się wokół.
Tuż obok, na jezdni, leżał przewrócony motor. Z tej perspektywy
wydawał jej się ogromnym potworem, czarno-czerwonym smokiem.
— Kurwa, kurwa, kurwa!
Spojrzała w stronę, z której dochodził głos.
Dziewczyna, która kierowała motorem otrzepywała się z kurzu.
Spodnie na kolanach miała przetarte, a z odkrytego, zadrapanego ramienia powoli
sączyła się cienka stróżka krwi. Ona jednak zignorowała własne obrażenia i
załamała ręce nad motorem.
— A dopiero co odebrałam go od lakiernika… — jęknęła i omiotła
miejsce zdarzenia zrezygnowanym spojrzeniem, po czym podniosła wzrok i na
dłużej zatrzymała go na niej.
Serce załomotało, obiło się o twarde żebra.
Pewnie jest na mnie zła,
przeleciało jej przez myśl. Na pewno jest
zła, kto by nie był… Jezu Chryste, ona mnie zabije.
Szła w jej kierunku. Ciemne, rozpuszczone włosy wpadały jej do
oczu, przyklejały się do rany.
Nie miała zielonego pojęcia, co robić. Czy lepiej zostać? Uciekać?
Paść na kolana i błagać o przebaczenie? W końcu to była jej wina. To ona wlazła
na jezdnię, nawet się nie oglądając.
Tamta miała prawo być wściekła.
A motory nie są tanie.
Chyba.
Nigdy się tym nie interesowała, ale ten wyglądał na naprawdę drogi.
— W Malinowym Chruśniaku?
To twoje? — zapytała nagle dziwnie niewściekłym głosem, otrząsając ją z
zamyślenia.
W wyciągniętej dłoni trzymała tomik z tytułem „Łąka” na okładce,
który przesiąknął zapachem biblioteki, miał pożółknięte kartki i pozaginane
rogi, którego strona z jednym z wierszy była lekko przybrudzona błotem.
— Tak… — wymamrotała, nawet nie patrząc jej w oczy. Z płonącym
rumieńcem na twarzy wyciągnęła ręce i powoli, jakby z ociąganiem chwyciła brzeg
książki. Po chwili kurczowo zacisnęła palce na okładce, żeby siedzieć jak ta
sierota na asfalcie z książką przyciśniętą do piersi.
— Może zejdziemy z ulicy, co? — Tym razem musiała na nią spojrzeć.
W piwnych oczach nie było zdenerwowania, nienawiści czy irytacji.
Było za to zainteresowanie.
Pozwoliła pomóc sobie wstać, wzięła swoje rzeczy i, nadal ściskając tomik, weszła na chodnik.
Obserwowała jak nieznajoma podnosi motor i prowadzi na pobocze.
Westchnęła, widząc porysowany bok.
Naprawa na pewno będzie kosztować górę pieniędzy. Pieniędzy,
których, oczywiście, nie ma.
Coś niezbyt jej się wydawało, że czarnowłosa motocyklistka jej
odpuści.
Nieznajoma oparła motor na nóżce i obejrzała swoje ciało. Dotknęła
rany i syknęła cicho.
— Pieprzony asfalt…
— Daj, opatrzę cię — powiedziała, patrząc jej w oczy. To nie była
propozycja, bardziej rozkaz.
— Daj spokój, nic mi nie jest…
— Pozwól mi zrobić chociaż tyle.
Brunetka chyba domyśliła się, że dziewczyna nie zamiaru ustąpić,
więc z kwaśną miną, kiwnęła głową.
Wyciągnęła z torebki plaster, gazę i małą buteleczkę wody
utlenionej, które zawsze nosiła ze sobą, tak na wszelki wypadek. Niezbyt często
były jej potrzebne, ale dzisiaj wyjątkowo jej się przydały.
— Maja… — powiedziała cicho, przemywając ramię.
— Huh…? Auć! — syknęła.
— Mam na imię Maja — powtórzyła. — No, gotowe.
Kobieta dotknęła plastra na skórze, przeciągnęła się i strzepnęła
ręce.
— Nana. — Wyciągnęła dłoń w jej stronę z uroczym uśmiechem.
— Nana? — powtórzyła zdziwiona.
— Dokładnie tak. — Potrząsnęła ręką, oczekując jakiejkolwiek
reakcji z jej strony. Maja niepewnie podała jej swoją i delikatnie uścisnęła.
— Przepraszam… — odezwała się nagle, spuszczając wzrok. — Gapa ze
mnie, nie rozejrzałam się i… Naprawdę mi przykro.
— No ja myślę… — mruknęła. — Co ten Leśmian robi z młodymi
panienkami…
— Znasz go? — zapytała zaciekawiona.
— No jasne. Kto by nie znał? Nikt
nas nie widział - chyba te ćmy, – zaczęła recytować. — co puszyścieją w przelocie. I tak nam słodko, że tylko - my wiemy o
naszej pieszczocie. — Miała cudowną dykcję, a ten wiersz w jej ustach
brzmiał tak naturalnie… pięknie.
— Tym poetyckim akcentem zakończmy przyjemniejszą część tej
rozmowy, hm?
Westchnęła głośno.
— Masz może ochotę na kawę? Nie wiem jak ty, ale ja nie lubię
wpędzać ludzi w depresję na środku ulicy…
Przytaknęła.
***
Skrzywiła się, kiedy krzesło zaszurało po jasnych panelach, gdy
próbowała przysunąć się do stolika. Wypuściła głośno powietrze z płuc, wsunęła
za ucho niesforny kosmyk, omiotła wzrokiem pomieszczenie, by, ociągając się
strasznie, w końcu spojrzeć w utkwione w jej twarzy piwne oczy.
Brunetka odchrząknęła teatralnie, łokciami wsparła się na blacie, a
twarz oparła na dłoniach. Jej źrenice zwężyły się, jakby ktoś zalał ich część
płynnym złotem.
— Wiesz, że motory to droga zabawa, tak? — Złamała tabu. Zaczęła
ten okropny temat, którego Maja tak bardzo, ale to bardzo nie chciała poruszać.
Miała nadzieję tak złudną, tak nierealną, ta myśl tliła się jednak maleńkim
płomykiem gdzieś na obrzeżach jej podświadomości – może zapomni, wypiją kawkę,
pożegnają się ładnie i już nigdy więcej nie spotkają.
Czuła się tak, jakby oblała ją kubłem zimnej wody.
Maleńki płomyk na obrzeżach jej podświadomości zasyczał cichutko i
zgasł.
— Zdaję sobie z tego sprawę… — Spuściła wzrok. Nie mogła wytrzymać
jej intensywnego spojrzenia.
— Przynajmniej tyle… — mruknęła cicho.
Nana była… osobliwa.
„Nana” – co to w ogóle za imię!
— Dzień dobry. —kelnerka o jasnych włosach uśmiechnęła się
promiennie, podając im dwa menu.
— Dzień dobry — odpowiedziała motocyklistka, rozciągając usta w
uśmiechu. W policzkach pojawiły się małe, urocze dołeczki.
Maja spoglądnęła na nią zaskoczona. Wydawała się jakoś zbytnio… Nie-nieszczęśliwa,
jak na kogoś z rozwalonym motorem…
Nana otworzyła kartę i omiotła wzrokiem złote literki. Po
przejrzeniu pierwszej strony, odrzuciła ją na stolik.
— Espresso i sernik, proszę. — Kelnerka, która już chciała obrócić
się na pięcie i odejść, spojrzała, odrobinę zdziwiona, na Nanę.
Odchrząknęła.
— Oczywiście. — Jak idiotka zatrzepotała doklejanymi rzęsami. — Czy
pani także już się zdecydowała? — zwróciła się do Mai uprzejmie, wyraźnie
bardziej zainteresowana jej towarzyszką.
— Jeszcze muszę się zastanowić — odparła niemal natychmiast, przesuwając
smukłym palcem po zdecydowanie zbyt wymyślnych nazwach kawy na drugiej stronie
fioletowego menu.
— Espresso i sernik… – wymamrotała kelnerka, bazgroląc w podręcznym
notesiku. — Już podaję. — Uśmiechnęła się jeszcze szerzej, co wydało się Mai
czymś zupełnie nieprawdopodobnym, i odeszła w stronę baru, co jakiś czas
spoglądając na ich stolik.
— Dopiero co odebrałam moje kochanie od lakiernika, a tu taki
wypadek… — westchnęła trochę nazbyt teatralnie.
— Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby wleźć ja tę jezdnię.
— Ja też nie. Ale wiesz?, mam pewne podejrzenia. Czyżby pierwszy
raz z Leśmianem?
— Co? Nie! Znaczy tak, no ale…
— I mamy odpowiedź!
Niezbyt wiedziała, co odpowiedzieć. Tak więc nie mówiła nic.
Siedziała i uparcie wpatrywała się w złote literki, żeby przypadkiem nie musieć
patrzeć kobiecie w oczy i żeby ta, całkiem przypadkiem, nie zauważyła jej
delikatnie zarumienionych ze wstydu policzków.
Była sierotą życiową – musiała to przed sobą przyznać.
Ale, hej, przynajmniej się nie oszukiwała, a to już coś, prawda?
— Latte macchiato.
— Huh?
— Latte macchiato jakoś
tak mi do ciebie pasuje. Osobiście nie gustuję w tego typu kawach, ale dla
ciebie będzie w sam raz. Tak mi się przynajmniej wydaje.
Maja, patrząc w jej cudne oczy o kolorze płynnego złota, delikatnie
pokiwała głową.
Nana porozumiewawczo mrugnęła i skinieniem dłoni przywołała
kelnerkę, która, drobiąc długimi nóżkami w czarnych balerinkach, szybciutko
podeszła do ich stolika. Beznamiętnym wzrokiem przesunęła po Mai, by spojrzeć z
zazdrością na twarz motocyklistki. Ta uśmiechnęła się do niej tylko.
— Late macchiato dla tej
pani. — Wskazała na dziewczynę.
— I em… Jabłecznik — dodała „ta pani” i oddała kobiecie kartę.
Ta nabazgroliła coś w notesiku, wdzięcznie dygnęła - oczywiście do
Nany - i odeszła w stronę baru.
— Mój słodki, polny fiołku, nie wiem jakim cudem jeszcze nie
rozszarpałam ci gardła — powiedziała po chwili z uroczym uśmiechem.
Maja wzdrygnęła się.
— Oczywiście żartuję — Nana uspokoiła ją. — A może i nie… —
mruknęła.
Maja jęknęła, na co Nana zaśmiała się perliście.
— Czy znęcanie się nade mną sprawia ci przyjemność? — W jej głosie
pobrzmiewała jakaś męczeńska nuta.
— Najwyżej troszkę. — Gdy tyko spojrzała jej w oczy, przekonała
się, że nie było opcji, by kłamała.
W sumie miała do tego, mimo wszystko, prawo.
A biedna Maja to prawo uznawała, siedząc trochę jak taki pokorny
baranek, czekający na złożenie w ofierze, z opuszczoną grzecznie głową,
zaciśniętymi kurczowo pięściami opartymi na kolanach.
— Słuchaj — odezwała się nagle Nana. — To nie tak, że cię
nienawidzę, mam jakieś pretensje czy coś. Po prostu chcę, by mój skarb wrócił
do wyglądu sprzed dzisiejszego ranka. — Utkwiła wzrok w szaro-niebieskich oczach
Mai. — I nie obchodzi mnie wcale, czy mnie polubisz czy nie, prawdę mówiąc mam
to głęboko i szeroko, chodzi mi tylko o polubowne załatwienie sprawy i kasę na
naprawę motoru.
— Rozumiem cię, ale… — nie zdążyła dokończyć, bo do ich stolika
podeszła wiecznie szczerząca się kelnerka. Z tacy przeniosła na blat dwa kubki
z kawą i talerzyki z ciastami.
Pomiędzy nimi uniósł się aromat parzonego napoju.
Nana zaciągnęła się nim, uśmiechając szeroko.
– Uwielbiam zapach mocnej kawy. — Westchnęła. Zadrapanymi dłońmi
sięgnęła po kubek i upiła łyka. Zamruczała cicho.
— Dawno nie piłam tak dobrej.
Maja patrzyła na nią, starając się ją jakkolwiek rozgryźć. Zupełnie
jej nie rozumiała. Raz groziła jej śmiercią, zaraz później zaczynała mówić o
jedzeniu.
Kim ona jest?
— To jak, dogadamy się jakoś?
— Tak, jasne.
— Zapłacisz mi za naprawę i będziemy kwita?
– Tak chyba będzie najrozsądniej — przyznała jej rację. — A ile,
tak mniej więcej, będzie to kosztować? — zapytała.
Zapytała o to, czego najbardziej się bała.
Przecież ona nie miała kasy! Ledwo co mogła sobie coś kupić, nie
pracowała przecież, a kieszonkowe od rodziców to nie fortuna.
Westchnęła cichutko i upiła łyka kawy.
Ciepły płyn przyjemnie podrażnił jej gardło. Napój miał delikatny
smak, a pianka z mleka na samej górze, przyprószona odrobinę cynamonem,
łaskotała jej wargi.
— Hm, dobry mechanik, lakiernik, kilka nowych części, bardzo
możliwe, że coś stało się jeszcze wewnątrz… Ale liczyłabym tak od dziesięciu przy
dobrych wiatrach do dwudziestu tysięcy.
Maja zachłysnęła się kawą, trochę pociekło jej po brodzie, trochę
wypluła na stół. Nagle poczuła na sobie wzrok osób, siedzących przy innych
stolikach.
Zarumieniła się ze wstydu i popatrzyła przepraszająco wokół,
zatrzymując się na chwilę na dłużej na twarzy swojej towarzyszki. Uroczą,
kremową serwetką starła płyn z twarzy.
Nana odchrząknęła.
— To co? Płacisz gotówką czy przelewem?
Rany, twoje opowiadania naprawdę mnie wciągnęły.
OdpowiedzUsuńTo zapowiada się ciekawie, że aż żałuję, że nie ma jeszcze drugiego rozdziału. Mam jednak nadzieję, że szybko się pojawi i będę mógł zaspokoić swój niedosyt~. Wciągnęło, nie ma co.
Z pewnością będę zaglądać tu częściej.
/Horse
To było, kurwa, genialne!
OdpowiedzUsuńKobieto, dawaj więcej, mam ochotę czytać więcej i więcej!
Podobało mi się. ^^
Dajesz rozdział.
I tak jak SA, będę tu zaglądać częściej.
Pozdrawiam,
Amaya.