BEZIMIENNI
ZBAWICIEL
Krzyczała.
Nie
wiedziałem, dlaczego krzyczy. Przecież nie działo się jej nic złego.
Często
tak reagowały na mój widok. Prawie zawsze. Za każdym razem robiło mi się bardzo
przykro z tego powodu, bo miałem wrażenie, że mnie nie lubią. A ja chciałem być
ich przyjacielem, chciałem, żeby mnie lubiły, potrafiły pocieszyć, porozmawiać.
O tym
właśnie najbardziej marzyłem.
A one
za każdym razem łamały mi serce, czasem miałem już tego dość, chciałem dać
sobie spokój, odpuścić.
Ale w
końcu i tak wracałem, bo poczucie obowiązku było ode mnie silniejsze.
Silniejsze od moich słabości, smutków.
Odgarnąłem
włosy z jej spoconego czoła. Łzy spłynęły jej po policzkach.
To
zapewne łzy szczęścia.
— Csii — szepnąłem. — Jestem tutaj.
Sięgnąłem ręką do torby, zauważyłem, jak jej
ciało drży.
Tak,
ze szczęścia.
— Nie
martw się, jestem przy tobie.
W jej
oczach tańczyło przerażenie.
***
Wyłączyłem
komputer i przyciągnąłem się. Zegar na
ścianie naprzeciw mojego biurka wskazywał dwudziestą czterdzieści trzy. Nie
marzyłem o niczym innym, jak o tym, by w końcu znaleźć się w domu i odpocząć.
Czasem miałem już dość tej pracy.
— Już
skończyłeś? — Dwie źrenice patrzyły wprost na mnie. Tęczówki niebezpiecznie
błyszczały złotem.
— Tak, przed chwilą — odparłem, siląc się na
uśmiech.
— Oh, to świetnie się składa. Nie chciałbyś
może wyjść gdzieś na drinka? — Jej oczy na chwilę zapłonęły bursztynem.
Zmrużyłem
podejrzliwie powieki.
— Naprawdę bardzo chętnie, ale może innym
razem, siedzę tu dzisiaj od rana i nie jestem pewien, czy ledwo podczołgam się
pod dom. — Jej uśmiech zbladł na moje słowa. Nie wydawała się być szczęśliwa.
— Jesteś pewien? — Skubała rękaw swojego
żakietu, ze wzrokiem wbitym w podłogę. — Nie dałoby się czegoś zrobić? — Gdy go
podniosła tęczówki zabarwiły się czerwienią, prawie tak, jak gdyby powoli,
powolutku sączyła się do nich gorąca rubinowa krew.
Zamrugałem
nerwowo powiekami. Szkarłat zniknął tak szybko, jak się pojawił.
Czyżby
to już ten stan? Jest z nią aż tak źle
czy mam zwidy z przemęczenia?
—
Niestety nie, nawet nie wiesz, jak bardzo mi przykro — starałem się, by ton
mojego głosu też na to wskazywał, co wcale nie było takie łatwe.
— No
trudno — westchnęła. — Może innym razem?
—
Jasne. — Uśmiechnąłem się, uważnie obserwując jej twarz, jej ruchy. Teraz
wydawała się całkowicie normalna, zdrowa, więc… Co to było to przed chwilą? Już
wariuję?
—
Idziesz już? — zapytała nagle, widząc jak pakuję rzeczy do aktówki, zerkając na
nią co chwila.
—
Czołgam się — odparłem, chcąc wyjść na w miarę spokojnego, wewnątrz głowy wirowało
jednak tysiące myśli, podejrzeń. Nad wszystkim tym czuwało zmartwienie i
poczucie obowiązku, które nijak nie dawały o sobie zapomnieć, wdzięcznie wirując
w dziwnym tańcu, obijając się o krawędzie czaszki.
Kiedy
tylko wyszedłem z firmy, odetchnąłem świeżym, wieczornym powietrzem. Było już
ciemno, co o tej godzinie nie było niczym nadzwyczajnym, w końcu był listopad.
Szedłem bez kurtki, mając ją przerzuconą przez ramię, więc mróz przyjemnie
szczypał moją skórę. Był czymś, co szybko mnie otrzeźwiło, dało szansę wszystko
powoli poukładać.
Nie
dałem jednak rady zapomnieć.
Jadąc
do domu ulicami powoli pogrążającego się do snu miasta, myślałem o niej, o tym, czy to, co widziałem nie
jest przypadkiem tragiczną ułudą, złym snem, a raczej koszmarem, okropną
igraszką. Nie zauważyłem nawet, kiedy dojechałem na miejsce. Przez jakiś czas
siedziałem więc jeszcze w samochodzie wsłuchany w ogarniającą mnie ciszę, z
oczami wbitymi w ciemność za szybą. W błyszczące oczy kota, który przemknął
przez mrok nocy.
Powoli
wygramoliłem się z auta, wszystkie siły jakby nagle mnie opuściły. Zmęczoną,
trzęsącą się dłonią próbowałem przez chwilę trafić w dziurkę od klucza. Drzwi
zaskrzypiały cicho, boleśnie, brzmiało to raczej jak jęk, zawodzenie.
Gdy
tylko przekroczyłem próg, od razu wyczułem, że coś jest nie tak. Dziwny, gorzki
zapach unosił się w powietrzu, był strasznie gęsty i irytujący, osadzał się na
języku, sprawiając, że miałem ochotę splunąć na dywan. Moich uszu doszedł czyjś
nierówny oddech. Przekląłem w myślach. Pochyliłem się lekko, ręką macając
powietrze, szukając czegoś, czym mógłbym się obronić. Dźwięk stawał się coraz
głośniejszy, coś, co go wydawało było coraz bliżej i bliżej.
Odgłos
tłuczonego wazonu sprawił, że niemal podskoczyłem. Serce podeszło mi do gardła,
w uszach szumiało, krew zawrzała.
Z
cienia wyłoniła się ona, w dłoniach
ubrudzonych czarną, gęstą cieczą, która powoli sączyła się z rany na podłogę,
trzymała nóż, bardzo ostry nóż. Tętno jeszcze bardziej przyspieszyło, chwyciłem
pierwszą rzecz, która tylko się nawinęła.
Wyglądała
na zaskoczoną tym, że mnie widzi. Smoliste tęczówki błyszczały w ciemności
mojego przedpokoju, kiedy lustrowała mnie wzrokiem. Cofnęła się chwiejnie o
krok, ledwo utrzymując równowagę. Patrzyła na moją twarz przez chwilę, która
wydawała się wiecznością. Słyszałem, jak głośno wali mi serce.
—
Zabiję cię! — ledwo co wychrypiała i z obłędem w oczach i nożem w zakrwawionej
dłoni rzuciła się w moją stronę.
***
Szedłem
korytarzem w firmie. Od biura do kuchni miałem kawałek, więc korzystając z
okazji, że było jeszcze chwilę do dziesiątej, postanowiłem że to idealny
moment, by zrobić sobie kawę. Miałem nadzieję, że trochę mnie rozbudzi, bo
byłem strasznie zmęczony. Rano ledwo co zwlokłem się z łóżka, a spiesząc się do
pracy omal nie potrąciłem na pasach staruszki, co chyba nie zapowiadało
odpowiedniej produktywności. Byłem więc choć trochę usprawiedliwiony.
Kiedy
otworzyłem drzwi, stanąłem jak wryty. Ona oparta o stół, on z dłonią na jej
pośladku, wplatał palce w jej kasztanowe włosy. Całowali się. Kiedy tylko
odwróciła się w moją stronę, zaskoczona, jej tęczówki błyszczały gęstym
szkarłatem. W otwartych w szczerym zdziwieniu ustach lśniły ostre kły. W
pomieszczeniu od razu zrobiło się dziwnie duszno, powietrze przesiąkło zapachem
gnijącego ciała.
Zasyczała
z wściekłości. Nie mogłem oddychać, więc od razu wyszedłem, chyba trzaskając
drzwiami, nie pamiętam już, tak bardzo kręciło mi się w głowie. Ledwo co
dobiegłem do mojego biura. Głośno dyszałem oparty o ścianę, z trudem łapiąc
oddech, chciało mi się wymiotować. Próbowałem się uspokoić, ale niezbyt mi to
wychodziło. Za każdym razem, gdy przymykałem powieki, widziałem jej oczy. Krwistoczerwone, pełne
nienawiści, pragnienia mordu.
Usiadłem
przy biurku, ukryłem twarz w dłoniach. Tak bardzo chciałem zapomnieć, ale
wiedziałem, że nie mogę, że w moim obowiązku leży interwencja w takich
sytuacjach jak ta.
Nawet
jeżeli bardzo tego nie chciałem.
Dlaczego? Dlaczego akurat ona? Dlaczego
ktoś z mojego najbliższego otoczenia?
W
ustach poczułem metaliczny smak – przegryzłem sobie wargę do krwi.
Cholera, przebiegło mi przez myśl.
Puk,
puk.
Wzdrygnąłem
się. Do pomieszczenia weszła ona. Jej
oczy lekko zblakły, kły zniknęły, dziwna aura, jaką się otaczała, osłabła,
wciąż jednak czułem ten dziwny, charakterystyczny i obrzydliwy zapach
zgnilizny.
Uśmiechnęła
się do mnie promiennie spierzchniętymi wargami.
—
Możemy pogadać?
—
Jasne, siadaj… — ledwo wydusiłem. — Tylko wiesz co? Może wywietrzę, trochę tu
duszno, a dopiero co przyszedłem. — Słowa z wielkim trudem opuszczały moje
usta. Wstałem i na drżących nogach otworzyłem okno. Chłodne powietrze
przyjemnie łaskotało moją twarz. Czułem na sobie jej wzrok, widziałem, jak
bacznie mnie obserwuje.
—
Słuchaj, od razu przejdę do rzeczy.
Jesteś potworem.
—
Trochę głupia sytuacja, naprawdę bardzo mi przykro za to, co zobaczyłeś.
Straciłaś nad sobą kontrolę, to w końcu
musiało się zdarzyć.
—
Chodzi o to, że bardzo nie chcemy, żeby szef się dowiedział…
Spokojnie, on nie widzi prawdziwej ciebie.
A szkoda…
— To
mogłoby bardzo nam zaszkodzić, a tego nie chcemy.
Oczywiście, że nie chcesz, aby ktoś o
tobie wiedział, przebiegła żmijo.
— Czy
możemy liczyć na twoją dyskrecję?
—
Jasne.
—
Naprawdę? — Była chyba szczerze zdziwiona moją natychmiastową odpowiedzią.
—
Oczywiście. Nie jestem aż tak podły, żeby was wydawać. Tylko wiecie, następnym
razem ktoś może być mniej uprzejmy ode mnie...
—
Rozumiem, wielkie dzięki! Nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszę. Od początku
wiedziałam, że jesteś w porządku. — W jej ustach brzmiało to komicznie.
Wstała
z fotela. Już miała się odwrócić i wyjść, kiedy…
— Mam
do ciebie sprawę.
Już
zdecydowałem. Dokładnie wiedziałem, co mam zrobić.
— Hm?
— Ty
wiesz coś o tej najnowszej kampanii reklamowej? Tych produktów dietetycznych.
— Coś
obiło mi się o uszy. A co? — Widać było po niej zaskoczenie, że tak nagle o to
pytam.
— Mam
na jutro wymyślić jakiś chwytliwy tekst, a męczę się z tym od tygodnia. Chodzą
plotki, że jesteś w tym świetna. — Uśmiechnąłem się.
Miałem
pewien plan.
— Daj
spokój, zaraz tam świetna. — Machnęła dłonią. — Ale mogę pomóc, przynajmniej
się postaram.
— To
co, wyskoczymy po pracy na tego obiecanego drinka? W końcu jesteś mi coś winna.
— Zaśmiała się szczerze, perliście.
—
Jasne.
Szach,
mat.
***
—
Myślałem już wcześniej nad czymś w tym guście.
Siedzieliśmy
w jakimś barze na obrzeżach miasta. Nigdy tam nie byłem, nie wiedziałem nawet o
jego istnieniu, mimo że znajdował się całkiem niedaleko mojego domu.
Idealnie, przebiegło mi przez myśl.
— To
naprawdę całkiem niezły pomysł, gdyby to tylko jakoś ładnie wpleść w reklamę,
wyszłoby nieźle, uwierz mi. — Upiła łyka swojego kolorowego drinka.
—
Wierzę ci, w tej sprawie naprawdę ci ufam. Poza tym – to produkty głownie
skierowane do kobiet, więc tym bardziej wiesz, jak do nich trafić. —
Uśmiechnąłem się. Odpowiedziała mi tym samym.
Oczy o
kolorze wyblakłej czerwieni też upiornie się uśmiechnęły.
—
Zamówisz mi jeszcze jednego drinka? Ja tylko skoczę do toalety.
—
Jasne. Takiego samego?
Kiwnęła
głową, wstając z krzesła. Już po chwili jej nie było. Też wstałem ze swojego i
podszedłem do barmana. Lustrowałem wzrokiem wnętrze tego baru – nie należał
raczej do najbezpieczniejszych miejsc w mieście, widziałem tu kilka osób,
których wolałbym nie spotkać wieczorem w ciemnym zaułku - rosłego mężczyznę z ogromną blizną biegnącą
przez ramię i drobniejszego, z głową zakrytą kapturem, trochę dalej młoda
kobieta o nienaturalnie blond włosach, w krótkiej spódniczce. Za krótkiej.
Kiedy zauważyła, że patrzę wprost w jej ciemnobursztynowe tęczówki, puściła mi
oczko.
Zmarszczyłem
podejrzliwie nos.
—
Proszę, em, tego kolorowego drinka.
— Pawi
ogon? — Barman uniósł brwi.
— Tak,
właśnie to. — Zerknąłem w głąb sali, w stronę wejścia do toalet. Na szczęście –
nie zauważyłem jej tam. Odetchnąłem cicho.
—
Proszę. — Usłyszałem po chwili jego znudzony głos. Zapłaciłem i wróciłem do
stolika. Drżącymi dłońmi sięgnąłem do kieszeni marynarki. Co chwila
sprawdzałem, czy przypadkiem nie idzie. Czułem, że czas powoli ucieka.
Tik-tak.
Chwyciłem
w palce woreczek. Ze stresu ledwo co uchwyciłem w palce niebieską, podłużną
tabletkę z wyżłobionymi dwoma prostymi kreskami. Za wolno, zdenerwowałem się sam na siebie.
Tik-tak.
Pigułka
upadła mi na podłogę. Przekląłem pod nosem i zanurkowałem pod stołem. Szybko
rozejrzałem się wokół. Miałem dziwne wrażenie, że drzwi od łazienki zaraz się
otworzą i pojawi się w nich ona.
Tik-tak.
Dużo
się nie pomyliłem. Gdy tylko wrzucałem pastylkę do drinka, wyszła z toalety i
udała się w kierunku naszego stolika. A specyfik rozpuszczał się irytująco
powoli. Drżącymi dłońmi ledwo co udało mi się chwycić słomkę i zamieszać nią w
alkoholu. Patrzyłem, jak błękit powoli zanika wśród zieleni drinka.
—
Dzięki. — Uśmiechnęła się poszarzałymi, spękanymi wargami, siadając naprzeciw
mnie. — Ile jestem ci dłużna?
— Daj
spokój, ja stawiam. To za to, że mi pomogłaś, nie wiem, co bym bez ciebie
zrobił.
— Oj
tam, to tylko kilka rad, nic ważnego. — Bladoczerwone oczy wyglądały na
upiornie radosne. Bezdenne, podłużne niczym u gada, źrenice straszyły. Czasem
chciałem, żeby inni też potrafili to zauważyć. Byłbym ciekaw ich reakcji.
Przyglądałem
jej się uważnie. Czekałem, aż upije łyka. A ona, jakby specjalnie, nie chciała
tego zrobić, jakby coś podejrzewała. Dłonią o długich, czarnych pazurach
chwyciła słomkę i powoli zamieszała, patrzyła, jak zieleń łączy się z bielą i
granatem, wyraźnie tym rozbawiona. Syciła się tym widokiem przez krótką chwilę,
a ja siedziałem naprzeciw z zaciśniętymi pięściami opartymi na kolanach, ze
zbielałymi kłykciami, z zagryzioną wargą.
Pij, do jasnej cholery, chciałem krzyknąć, ale ledwo co się
powstrzymałem.
Wzięła
łyka, a ja niemal odetchnąłem. Miałem nadzieję, że nie zauważyła wyrazu
ogromnej ulgi, który przez chwilę przebiegł przez moją twarz. Nie wydawała się,
żeby zrozumiała, że coś jest nie tak, że „pawi ogon” nie smakuje tak, jak
ostatnio.
Tik-tak.
Powoli
zbliżał się czas.
***
Leżała
bezwładna na tylnym siedzeniu mojego samochodu, gdy mknęliśmy do domu ulicami
powoli pogrążającego się do snu miasta. Nieliczni przechodnie, kierowcy aut, z
którymi staliśmy na światłach – nikt nie widział, że wiozę ze sobą potwora,
okropną kreaturę.
I nikt
nigdy nie dowie.
Nikt
nigdy nie dowie się, co tak naprawdę
robiłem.
Gdy
wjeżdżałem na podjazd, tuż przed moim autem przebiegł czarny kot. Jego oczy zabłysły,
odbijając światło przednich lamp. Nad nami świecił jasno księżyc, sam na
bezgwiezdnym, aksamitnym niebie. Przyglądał się, jak wyciągam jej nieruchome
ciało i z trudem wlokę do domu. Widział, jak znikamy za drzwiami.
Zaciągnąłem
ją do piwnicy, nie mając nawet czasu by się przebrać. Przecież liczyła się
każda sekunda.
W
środku była już ona, drugi
krwiożerczy potwór. Zawyła żałośnie, gdy tylko usłyszała moje kroki i zaczęła
się szamotać. Łypała na mnie przy tym czarnymi jak smoła oczami, leżąc przypięta
grubymi pasami do łóżka.
—
Nawet nie próbuj, nic ci to nie da — mruknąłem, marszcząc nos. Okropny smród
gnijącego ciała był tutaj jeszcze silniejszy. Nic dziwnego, że śmierdziała
bardziej – jej stan był jeszcze gorszy.
Druga
bestia już po chwili także została unieruchomiona. Za chwilę miała się obudzić,
to był bardzo ważny moment. Nie chcąc tracić czasu, zacząłem przygotowania.
Wyciągnąłem wszystkie potrzebne narzędzia. Stal wdzięcznie błyszczała w nikłym
świetle lampy.
Potwór
warknął, znów bezskutecznie próbując się oswobodzić. Długie pazury daremnie
miotały w powietrzu, szukając sposobu, by przerwać więzy.
—
Drugi raz się na to nie nabiorę. Wczoraj prawie uciekłaś, ale dzisiaj ci się
już nie uda. Ale nie martw się, zaraz ci pomogę. — Podszedłem do niej.
Spojrzała w moje oczy. — Ocalę cię — szepnąłem, głaskając ją po głowie.
Zawyła
żałośnie.
Tak
żałośnie, że aż zrobiło mi się jej przykro.
—
Csssi, jestem przy tobie.
Nóż
był bardzo poręczny, dobrze leżał w dłoni, jak gdyby był stworzony do precyzyjnych
cięć. Mój ulubiony. Bardzo się do niego przywiązałem i używałem, kiedy tylko
mogłem. Nigdy mnie nie zawiódł. Oczywiście, początki były bardzo trudne, ale po
jakimś czasie nabrałem wprawy. Wszystko zaczęło do siebie pasować, wszystko
było idealne.
Kiedy
bestia go dostrzegła, wiedziała już, co zaraz się wydarzy, bo jeszcze bardziej
desperacko próbowała się oswobodzić. Poczekałem chwilę, aż tylko opadnie z sił,
gdy się wierciła, coś mogło pójść nie tak.
Po
chwili zrozumiała swoją bezsilność, albo po prostu była już zbyt zmęczona, bo
przestała się ruszać. Oddychała głośno, ale bardzo powoli. W pewien sposób
miarowo. Nawet kilka kroków dalej słyszałem, jak głośno bije jej serce. Zaczęła
drżeć, gdy dostrzegła nad sobą mój cień. Czarne, smoliste oczy podążały za
blaskiem noża. Chwyciłem ją za rękę.
—
Wytrzymaj jeszcze chwilę, zaraz cię uwolnię.
Zaczęła
wyć tak przeraźliwie głośno, że sam się zdziwiłem.
Jedno,
precyzyjne cięcie i zamilkła.
Gęsta
czarna ciecz powoli sączyła się na podłogę. Z ogromnej rany na szyi smużka
błękitnego światła powoli powędrowała ku górze, rozświetlając całe
pomieszczenie. Patrzyłem, jak formuje się w kształt kobiecej sylwetki.
Spoglądałem wprost w jej oczy, na jej ustach powoli zamajaczył uśmiech, by
sekundę później rozpadła się w powietrzu na miliony maleńkich drobinek,
gwiezdny pył, który tańczył w powietrzu, powoli blednąc, aż po chwili
całkowicie zniknął. Zrobiło się niesłychanie ciemno, na powrót jedynym źródłem
światła stała się lampka w rogu piwnicy.
Byłem
szczęśliwy.
Znów
spełniłem swoją misję, znów ocaliłem kolejną duszę od wiecznego potępienia.
Zniszczyłem potworne ciało, które ją więziło i pozwoliłem jej ulecieć ku
wiecznemu szczęściu.
Miałem
wrażenie, że ta ohydna powłoka, z której wypłynęło uśmiecha się, tak jak ja.
To był
uśmiech ulgi.
Usłyszałem
cichy jęk.
Obudziła się, przemknęło mi przez myśl. Czas i ją uwolnić.
—
Gdzie ja…
—
Cssssi. — Podszedłem do niej, wycierając nóż od smolistej krwi. — Zaraz doznasz
oczyszczenia.
— Co…?
O czym ty mów…? — Jej gadzie źrenice rozszerzyły się w zdziwieniu, gdy tylko
dostrzegła ostrze. Próbowała się poruszyć, ale nie była w stanie – krępowały ją
grube pasy, którymi przywiązałem ją do łóżka. — Pomocy!!! — wrzasnęła. Od tego
dźwięku, aż zabolały mnie uszy.
— Csi,
nie tak głośno.
Ona
jednak nie usłuchała. Krzyczała, mając nadzieję, że w czymś jej to pomoże.
Naiwna.
Łzy spłynęły jej po policzkach. Zamajaczyły w bladym świetle
lampy.
Jeszcze
o tym nie widziała, ale to były łzy szczęścia. Jeszcze tylko chwilę, a ją
oczyszczę. Pozbawię plugawego ciała, które ją więzi, ogranicza.
Pozwolę
jej ulecieć i…
— BŁAGAM!
POMÓŻCIE MI!
***
Przyjechaliśmy tak szybko, jak tylko się dało. Chyba jednak
wolałbym tu nie być, nie widzieć tego, na co, chcąc nie chcąc, musiałem
patrzeć.
Stałem na chodniku jednej z alejek parkowych, na niebie
majaczył blady księżyc, którego cienki sierp nieśmiało wyglądał zza chmur.
Niedługo nów.
Można było powiedzieć, że miejsce, które za dnia tętni
życiem, teraz jest kompletnie opustoszałe, bo oprócz garstki ubranych na czarno
osób, nie było tu nikogo. Jedna grupka skupiła się wokół kobiety, która
siedziała na ławce owinięta kocem, pozostali niczym oczarowani wpatrywali się w
jedno miejsce, tuż obok starego dębu. Podszedłem bliżej. Stopą niechcący
kopnąłem kasztana, z zaskoczeniem odkryłem, że był ubrudzony krwią.
Tak, jak wszystko wokół.
Zagryzłem wargę, poczułem w ustach metaliczny smak.
I chyba trochę chciało mi się wymiotować.
Pod drzewem majaczyła ciemna sylwetka. Była dziwnie wygięta,
jak gdyby chciała się przed czymś ochronić, zasłonić.
Kiedy podszedłem bliżej ze zgrozą przekonałem się, że ma
poderżnięte gardło, a błękitne oczy wpatrują się w przestrzeń. Na jej twarzy zastygł
wyraz bólu i przerażenia.
Zacisnąłem szczękę, chcąc jakoś zatrzymać odruch wymiotny.
— Ty też nie możesz uwierzyć, kto mógł to zrobić? —
Usłyszałem za plecami głos. Czyjaś dłoń poklepała mnie po ramieniu tak nagle,
że aż się wzdrygnąłem. Odwróciłem się. Przede mną stała sierżant z okropnym
grymasem na twarzy. Wyglądała, jakby chciała stąd uciec. Nie dziwiłem jej się…
— Mogę uwierzyć kto, a raczej, co, bo człowiekiem bym tego
nie nazwał.
Westchnęła ciężko.
— Myślisz, że to znowu ON?
— Jestem o tym święcie przekonany — powiedziałem pewnie,
patrząc na jej pełną smutku twarz.
— Wiesz, ile ona miała lat? — W kącikach jej oczu
zamajaczyły łzy, zagryzła szybko wargę. Nie chciała dać po sobie poznać, że
jest podłamana. Ale ja to widziałem, znałem ją na tyle, że przede mną nie była
w stanie niczego ukryć.
— Przestań, podchodzisz do tego zbyt emocjonalnie.
— Piętnaście.
— Idź odpocząć, jesteś zmęczona, widzę to. I nawet nie
zaprzeczaj.
— Wydaje ci się — odparła chłodno.
Już otwierałem usta, by coś jej odpowiedzieć, gdy przybiegł
do nas mężczyzna. Kojarzyłem jego twarz, chyba był z kryminalistyki.
— Skończyliśmy badać odciski palców na skalpelu.
— Jakim skalpelu? — Policjant wydawał się być zaskoczony, że
w ogóle o to pytam. — Dopiero co przyjechałem — wyjaśniłem.
— Przy ciele znaleźliśmy skalpel. Odciski nie należały do
naszego głównego podejrzanego.
— Czyli to morderstwo nie jest powiązane z poprzednimi? —
zapytała. Światło latarki kogoś spod dębu uderzyło mnie po oczach.
— Nie, to na pewno ten sam sprawca, tyle że…
Prawda zaczęła do mnie powoli docierać. Broniłem się przed
tym, nie pozwalając jej wpłynąć do mojej świadomości, bo wiedziałem, że narobi
tam niezłego syfu.
— Detektyw cały czas prześwietlała nie tego mężczyznę, co
trzeba — odezwał się policjant. — Przed chwilą otrzymałem informację, że jej
telefon komórkowy odnaleziono trzy dni temu pod budynkiem agencji reklamowej,
do której przyjęła się, żeby śledzić podejrzanego. — Moje oczy rozszerzyły się
w zdziwieniu. Spojrzałem na niego zszokowany.
To nie były słowa, które chciałem usłyszeć.
— Zatrzymaliśmy go i przeszukaliśmy, nic nie wie o jej
zaginięciu, ma dobra alibi, sprawdziliśmy je.
Ona… Zdarzało się, że znikała na dzień, dwa, ale nigdy nie
na tak długo. Znaliśmy się tyle lat, pracowaliśmy razem prawie od samego
początku, wiedziałem, że nigdy nie wyrzuciłaby swojej komórki.
Puk, puk?
Kto tam?
Rzeczywistość.
Przyszliśmy powiedzieć, że ona nie żyje. Jak pan się z tym czuje?
Co?
— Co?
— Pytałam, czy wszystko w porządku.
— Tak — wyrzuciłem z siebie. — Nie. Czy to już wszystko?
— Chyba tak, czekamy na udostępnienie nagrań z kamer,
najprawdopodobniej dostaniem je dopiero jutro.
— Kiedy tylko będziecie coś wiedzieć, od razu dajcie mi
znać. — Odwróciłem się na pięcie i szybkim krokiem odszedłem. Miałem w dupie,
czy było to niekulturalne, czy nie. Pobiegła za mną. Słyszałem jej kroki.
— Zaczekaj! Co się stało?
— Nic, to nie twoja sprawa — odkrzyknąłem, nawet się nie
odwracając. Zacząłem biec. Chłodny, nocny wiatr szczypał mnie w twarz, krew
głośno szumiała w uszach. Nie chciałem teraz z nikim rozmawiać, chciałem być
sam, chciałem, żeby wszyscy zostawili mnie w końcu w spokoju.
Wydawało mi się, że jest przede mną, że ucieka. A ja nie
mogłem jej dogonić. Co chwilę odwracała się, jakby chcąc mnie zachęcić do
większego wysiłku, jakby pytała „Tylko na to cię stać?”. Kosmyk kasztanowych
włosów wpadł jej do ust. Piwne oczy błyszczały. Dopiero po chwili zauważyłem,
że ktoś ciągnie ją za sobą, zmusza ją, żeby za nim szła.
Przyspieszyłem, chcąc ją dogonić, pomóc Zaczęło kręcić mi
się w głowie, przegryzłem wargę do krwi.
Bum.
Upadłem na wilgotną od rosy trawę, potykając się o coś.
Chyba o krawężnik. Zjawa uciekła, rozpłynęła się w powietrzu. Sierżant dotknęła
mojego ramienia.
— Co ty, do jasnej cholery robisz? — ledwo co z siebie
wyrzuciła, dyszała.
— Zostaw mnie —
wyszeptałem. — Zostaw. Muszę go złapać, muszę…
Usłyszałem świt, po sekundzie poczułem ból. Dotknąłem
policzka, w który mnie uderzyła.
— Przestań pieprzyć! — Nie spodziewałem się, że może
krzyczeć tak głośno, tak… Histerycznie? Podniosłem wzrok, grymas na jej twarzy
jeszcze bardziej się pogłębił. Wyglądała na zmartwioną. — Ty płaczesz? —
zapytała cicho, z niedowierzaniem, klękając obok mnie na mokrej trawie.
Ja… płaczę?
Przesunąłem palcem po skórze. Poczułem pod opuszkiem
wilgotne łzy.
Chyba coś we mnie pękło, bo rozryczałem się na dobre. Nie
mogłem odzyskać nad sobą kontroli. Niczym dziecko, które rozbiło sobie kolano,
wczepiłem się w jej ramiona, chyba wbijając w skórę paznokcie, wtuliłem się w
nią. Czułem, jak szalenie bije jej serce, jak bardzo była ciepła.
Pachniała podobnie jak ona.
Jak najcudowniejsza kobieta na świecie.
Nie mogłem oddychać, zachłysnąłem się łzami.
Zasnąłem na jej kolanach w tę ciemną i zimną noc. Mróz
szczypał mnie w policzki. Ostatnim, co pamiętam były szaleńczo wypowiadane
słowa o jakimś mordercy i najcudowniejszej kobiecie na świecie.
A tuż nad moją głową cienki sierp księżyca ukrył się za gęstymi
szarymi chmurami.