wtorek, 15 września 2015

Rozdział II - "Les Tuileries"

Marsylianka
Rozdział II - "Les Tuileries"


Zagryzła wargę, przekręcając klucz w zamku. Uchyliła drzwi, które lekko zaskrzypiały, na co skrzywiła się nieznacznie i powoli, na paluszkach, weszła do domu.
W duchu modliła się, by wszyscy już spali.
Tak okropnie się zawiodła.
W salonie na kanapie siedziała jej matka. Półprzytomnie wpatrywała się w ekran telewizora, ubrana w koszulę nocną, z potarganymi włosami poprzetykanymi siwizną i lekko fioletowymi sińcami pod oczami, tak bardzo widocznymi na bladej skórze. Gdy tylko usłyszała kroki, odwróciła się w stronę dziewczyny, by zmrozić ją spojrzeniem.
Maja ostrożnie go unikała, strasznie ociężale ściągając buty i rozpinając guziki płaszcza.
— Gdzieś ty była?! — oburzyła się kobieta, wstając z kanapy. Jak automat zareagowała na szczęk zamka. Przemierzyła pokój i stanęła tuż obok wieszaka na kurtki. — Wiesz, która jest godzina?!
Dziewczyna westchnęła.
— Dwudziesta druga dwadzieścia trzy — oznajmiła skruszona, spoglądając wcześniej na zegarek wiszący na ścianie w kuchni.
— I ty uważasz, że to jest odpowiednia pora na powrót do domu? — Kobieta się uspokajała, jednak ton jej głosu nadal wskazywał na… Zdenerwowanie? Zamartwienie? Może trochę ulgę?
— Zagadałam się z dziewczynami w szatni, a jeszcze praktyki się przedłużyły, no wiesz, nowy oddział i… Ekchm… — skłamała.
— Nie odbierałaś ode mnie telefonów. Dzwoniłam z dziesięć razy! Nawet nie wiesz, jak ja się o ciebie martwiłam! — Dygotały jej ręce.
— Telefon miałam w torebce, w szatni. — Kolejne kłamstwo. Starała się opanować narastające drżenie głosu, nerwowo przełykała gulę obrzydliwego łgarstwa, która z każdym wypowiedzianym słowem rosła jej w gardle.
Czuła się paskudnie.
Ale to wszystko dla jej dobra.
Naprawdę nie chciała jej martwić.
Już wystarczająco była przejęta kolejnym zaliczeniem na studiach jej jedynej, ukochanej córki.
Nie chciała dorzucać jeszcze kosztów naprawy motoru jakieś podejrzanej dziewczyny oscylujących w okolicach dziesięciu tysięcy.
Wściekłaby się.
Wściekłaby, ale zapłaciła.
Maja tego nie chciała. Chciała w końcu wziąć odpowiedzialność za własne czyny, chciała w końcu móc nieść problemy na swoich własnych barkach.
Nie miała ochoty wysłuchiwać, jaka to jest nieodpowiedzialna i okropna na każdym niedzielnym obiadku u babci. I widzieć rozczarowanych spojrzeń wszystkich członków jej rodziny.
— Maja, Jezu Chryste! Co Ty masz na ręce? — Chwyciła jej dłoń i spojrzała na niewielkie zadrapanie biegnące wzdłuż zewnętrznej części małego palca aż za nadgarstek.
— To nic takiego, mamo. Sterylizowałam narzędzia, jedno mi upadło, chciałam je złapać no i… Wyszło, jak wyszło. — Wyrwała się jej dość subtelnie, żeby ta nie wyczuła jej zdenerwowania.
A to chyba graniczyło z cudem.
Chociaż Maja zawsze mogła liczyć na to, że jej mama jest po prostu zmęczona.
— Skarbie, jak po prostu się o ciebie martwię — westchnęła, spoglądając jej w oczy. Wyciągnęła rękę i zaczęła gładzić ją po włosach. Maja czuła, że jej gniew powoli znikał, a na jego miejscu pojawiła się troska.  
— Wiem, mamo, naprawdę, ze mną wszystko w porządku — uspokoiła ją. — Jestem tylko trochę zmęczona. Biegnę pod prysznic i do łóżka. — Uśmiechnęła się trochę naciąganie. Chciała ją szybko zbyć, a sen był chyba najlepszym sposobem.
Serce waliło jej jak szalone. Już prawie, wytrzymaj jeszcze tylko chwilkę.
Bała się, że matka usłyszy, jak desperacko obija się o żebra.
Z wyrzutami sumienia uporasz się później.
— Ty chyba też powinnaś iść się położyć. Wyglądasz na osłabioną.
— Chyba mi się przysnęło, jak na ciebie czekałam — wyznała. Oczy jej się kleiły, widziała to.
— Tata już śpi?
— Taaak— ziewnęła. — Już od dawna.
— Nic dziwnego, ty też powinnaś. — Na jej ustach nadal kwitł sztucznawy uśmiech. — Dobranoc, mamusiu — szepnęła i pocałowała kobietę w policzek. Nim ta zdążyła jakkolwiek zareagować, Maja narzuciła torbę na ramię i pobiegła po schodach na górę.
Gdy weszła do siebie do pokoju, nawet nie zapaliła światła. Od razu rzuciła się na łóżko. Leżała na nim przez chwilę, wpatrując się w sufit. Chciała uspokoić swój oddech, czekała, aż serce przestanie walić, aż krew przestanie wrzeć w żyłach.
Naprawdę nie chciała okłamywać mamy. Okropnie się z tym czuła, ale miała przeczucie, że powinna.
Nie…
Że po prostu musi.
Przetarła ręką oczy i westchnęła. Po chwili wstała, wyciągnęła spod poduszki koszulę nocną i na paluszkach, żeby nikogo nie obudzić, przeszła do łazienki, która znajdowała się tuż obok od jej pokoju.
Szybko zrzuciła z siebie ubrania i weszła do kabiny prysznicowej. Od razu włączyła ciepłą wodę. Chciała się rozluźnić, spróbować zapomnieć chociaż na chwilę o trawiących ją wątpliwościach.
A jej ulubiony pomarańczowy żel pod prysznic tak ładnie pachniał…
Skrzywiła się, kiedy wyczuła na skórze zadrapanie.
Przy którymś z kolei przestała się już krzywić.
Ale powody nadal miała. Kilka na rękach, jedno na brzuchu, dość długa linia na prawym udzie. Nie krwawiły, ale czuć było zdarty naskórek.
Nie bała się o to, że się nie zagoją, to nie były nie wiadomo jak głębokie rany, bała się po prostu, że mama zauważy kolejne, a wtedy to chyba zamartwi się na śmierć.
A ona nie chciała być pośrednim mordercą.
Gdy już wytarła się ręcznikiem, a drugi zawinęła na głowie w turban, narzuciła na wilgotne jeszcze, trochę parujące ciało koszulę nocną. Westchnęła cicho, stając przed lustrem. Dłonią przesunęła po jego białej powierzchni, która ustąpiła pod jej dotykiem, jakby wsiąkła w szklaną taflę.
Pozostawiła po sobie obraz trochę zaokrąglonej twarzy, lekko zaróżowione od gorąca policzki, kilka wystających spod turbanu brązowych kosmyków i niebiesko-szarawe, w sumie trochę nijakie oczy, okolone krótkimi, rzadkimi rzęsami.
Majo Jadwigo Waszczuk, coś ty narobiła?
Nie mogąc już dłużej patrzeć na swoje odbicie, szybko umyła zęby i wróciła do pokoju. Poukładała ubrania w kostkę, rozczesała włosy, żeby tylko móc położyć się do łóżka. Chciała jak najszybciej zasnąć, a gdy zaczęło jej nie wychodzić, pomodliła się, przepraszając za wszystkie kłamstwa i po pół godzinie przewracania się z boku na bok i tępego wpatrywania w sufit, odpłynęła.

***
Niepewnie spojrzała na kartkę z naprędce nabazgrolonym na niej adresem. Patrzyła to na szczupłe, kanciaste literki, to na szyld tuż nad wejściem do starego, trochę obskurnego budynku.
„Chains of Charon”
Ile razy by nie sprawdziła, utwierdzała się w przekonaniu, że nie, nie zabłądziła i jest tam, gdzie być powinna.
Trochę bała się tu przebywać, ta dzielnica nie miała zbyt dobrej sławy. Po drodze widziała kilka osób, których wolałaby nie spotkać oko w oko pod wieczór.
Ale musiała tu przyjechać.
W końcu obiecała.
Przełknęła głośno ślinę, która boleśnie przepłynęła jej przez gardło i ruszyła do drzwi.
W środku unosił się intensywny zapach farby, a powietrze było jakieś dziwnie ciężkie, przesycone w dodatku mdłą wonią oleju.
Nie czuła się tu dobrze, chciała jak najszybciej wyjść. Wiedziała, że to jednak niemożliwe i spędzi tu co najmniej cztery godziny. Jak nie o wiele więcej.
Rozejrzała się po pomieszczeniu, przeskakując z jednego rosłego faceta na drugiego, dojrzała jedyną znaną twarz – twarz Nany.
Gdy tylko usłyszała, że ma gościa, co oznajmił jej współpracownik z dość podejrzaną twarzą i paroma tatuażami, podniosła głowę znad potężnego motoru, w którym zawzięcie grzebała i spojrzała na drzwi. Zobaczyła ją tam zagubioną, niepewną i chyba przestraszoną i aż nie mogła powstrzymać krótkiego parsknięcia śmiechem.
Zdjęła rękawice, które rzuciła na pobliski stolik z bardzo krzywymi nogami i  wypowiedziała kilka pospiesznych słów do kolejnego mężczyzny — wysokiego bruneta ze szramą na policzku, który spoglądał na Maję z gniewnym wyrazem twarzy. Miała dziwne wrażenie, że to jego ulubiona mina.
Nana ruszyła w jej kierunku z zawadiackim uśmiechem, wycierając w poplamioną szmatkę brudne od czegoś, jak jej się zdawało, lepkiego i czarnego dłonie.
— Witaj, moja mała ptaszyno — nazwała ją tak, choć sama niemal świergotała. Spojrzała na zegarek wiszący tuż nad drzwiami i z zadowoleniem zwróciła oczy znów na pełną zaniepokojenia i złych przeczuć twarz Mai. Starała się to maskować, ale najwyraźniej średnio jej wychodziło. — Punktualnie tak, jak się spodziewałam.
Chciała się uśmiechnąć na jej słowa, ale bardziej przypominało to jakąś krzywą teatralną minę niż życzliwy wyraz. Sama nawet nie była pewna, czy powinna to robić. Nawet jeśli wypowiedziane były dość przyjaźnie, w jej ustach równie dobrze mogło oznaczać obelgę.
Nana wydawała jej się strasznie ekstrawagancka, więc w jej przypadku to byłoby nawet dość prawdopodobne.
— Co się tak krzywisz? — Więc jednak zauważyła, zrugała się w myślach — Uśmiech proszę, zakasaj rękawy i do roboty!
Nana najwyraźniej nie zauważyła odmowy wykonania polecenia, bo gestem dłoni wskazała, by dziewczyna za nią podążyła. Sama zaś ruszyła przez warsztat, z gracją lawirując między narzędziami, motorami i przykucniętymi tuż przy nich mężczyznami, którzy, nie ukrywając zainteresowania, przyglądali się drobnej, młodziutkiej panience, z nerwowo splecionymi dłońmi i zawstydzeniem zakwitłym na bladych policzkach.
Zdecydowanie nie wyglądała na kogoś, kogo marzeniem było przebywanie w tym miejscu, ale z grzeczność starała się nie emanować aż taką niechęcią. Chociaż jej mina i tak pozostawiała wiele do życzenia.
— Tutaj możesz zostawić swoje rzeczy, jeśli masz ochotę, no i oczywiście przebrać się w coś roboczego. Szafka numer piętnaście jest wolna. Łap.
Kluczyk zabrzęczał cicho, upadając na podłogę.
— Przepraszam — wyjąkała jeszcze bardziej zawstydzona, schylając się, żeby go podnieść.
Czuła się jak skończona idiotka, jak ostatnia ciamajda, którą chyba jednak trochę była.
Bardzo nie chciała, żeby ludzie tak o niej myśleli. Prawdę mówiąc, zawsze martwiła się tym, co ktoś powie. Nie potrafiła się  kłócić ani wyrażać swojej opinii, dyskutować. Nie wiedziała, czy to dobrze, czy źle. Przecież tylu ludzi mówiło jej, że ma tak pogodne, pokojowe nastawienie.
Położyła torbę na ławeczce, tuż przy szafce z numerem piętnaście. Wyciągnęła z niej ubrania, rozejrzała się, czy przypadkiem nie podgląda jej żaden mężczyzna, i z wyczekiwaniem spojrzała na Nanę.
Gdy tylko ta spostrzegła jej wzrok, westchnęła głośno, donośnie, nie ukrywając braku zrozumienia.
A Maja czekała.
Tak naprawdę sama nie wiedziała, dlaczego boi się przy niej przebierać. Wstydziła się blizn, swojego ciała czy może po prostu jej nie ufała?
Splatając dłonie na piersiach, brunetka odwróciła się i oparła o bok całego bloku szafek. To nie było do końca to, na co liczyła, ale chyba o więcej prywatności nie mogła ją prosić. Sam pokoik, w którym się znajdowały nie był spory, wręcz przeciwnie, należał do tych, które jej zdaniem można było bez wyrzutów sumienia podpisać słowami "maleńkie" i "klitka". Dziwne uczucie potęgował jeszcze wszechobecny zapach stęchlizny i męskiego potu.  
Wyciągnęła z torby swoje rzeczy i zaczęła się przebierać.
Przestrzeń między nimi wypełniła niezręczna cisza, która dzwoniła jej w uszach.
— Dlaczego nie zgłosiłaś tej sprawy na policję? — zapytała w końcu cicho, ściągając starannie wyprasowaną bluzkę. W jej głosie wyraźnie było słychać zawstydzenie.
Jedno spojrzenie na jej sylwetkę, twarz zdradzało wszystko. Można było z niej czytać jak z otwartej księgi.
— Żartujesz? — prychnęła Nana w odpowiedzi. — Nie lubię załatwiać spraw w taki sposób, a mieszanie w to wszystko policji jest, moim zdaniem, bezsensowne. Po co cały ten cyrk, skoro grzecznie obiecałaś, że wszystko odpracujesz? — Patrzyła z drapieżnym uśmiechem wprost w jej zlęknione, niebieskie oczy. — Szybciutko, ubieraj się, bo nie ma czasu do stracenia. Nie lubię lenistwa w moim zespole. — Dopiero na słowa kobiety, Maja otrząsnęła się z chwilowego zamyślenia i dostrzegła, że zamarła ze starą, znoszoną koszulką wpół drogi. Wyglądała jak szyderczo zawieszona na znak kapitulacji biała flaga.
Kiedy znów podniosła wzrok, Nany już nie było.
Usłyszała tylko odgłos zamykanych drzwi.
Szybko się ubrała i wróciła do warsztatu.

***
Wśród smrodu spalin z uszkodzonego silnika, smaru i męskiego potu czuła się strasznie nieswojo. Otuchy nie dodawał jej nawet widok Nany — poza nią jedynej kobiety w warsztacie, która z, jak uznała Maja, charakterystyczną dla niej pewnością siebie dyrygowała garstką pracowników.
Wydawała polecenia bez zająknięcia się, zdając się dokładnie wiedzieć, czego potrzeba każdemu pojazdowi. Dokładnie widziała błysk w jej oczach, gdy tylko kolejny motor zawarczał głośno, co miało być chyba sygnałem, że wszystko działa jak należy. Była w tym wszystkim do bólu naturalna, jakby było to jej powołaniem, jakby była to tego stworzona.
Obserwowała ją, szorując brudną, pełną kurzu, pyłu i oleju silnikowego podłogę. Nana nadal wydawała jej się jednak dzikim zwierzęciem, kimś zupełnie innym, różnym od osób które znała wcześniej, zjawiskiem całkiem dla niej obcym.
I nie wydawało jej się to czymś pozytywnym. Wręcz przeciwnie. Miała dziwną pewność, że wolałaby nigdy jej w swoim życiu nie spotkać. Nie wiązało się to z zepsutym motorem i wszystkimi kosztami  naprawy, o to, że z powodu braku pieniędzy musiała tu teraz pracować, a raczej o to, że kobieta napawała ją dziwnym niepokojem, była z rodzaju tych ludzi, przed którymi zawsze ostrzegali ją rodzice. Kimś nieodpowiednim dla kogoś na tym poziomie, niewychowanym, a wręcz szkodliwym i niebezpiecznym. Należała do grona osób, których powinna obwiniać za wszelkie zło na tym świecie — to ona piła, paliła, ćpała, kradła, gwałciła i mordowała, a także bardzo opryskliwie odnosiła się do starszych.
Była kimś niechcianym w społeczeństwie, wyrzutkiem.
Patologią.
Już jedno spojrzenie na nią mówiło wszystko — czarne jak noc, farbowane włosy, tatuaże, pewnie z kryminału, motory, które są zmorą dzisiejszych czasów, papieros w zębach.
— I jak ci idzie?
Maja podniosła wzrok i napotkawszy zaciekawione piwne oczy, zmieszała się nieco, nie chcąc jednak dać tego po sobie poznać, od razu na powrót wbiła go w podłogę.
— Chyba dobrze. Jest coś jeszcze do zrobienia? — zapytała zawzięcie usuwając jakąś zaschniętą plamkę z posadzki.  
— Baster kończy już zajmować się tym Harleyem, więc trzeba będzie po nim posprzątać. No i przydałoby się pozbierać jeszcze wszystkie narzędzia — kontynuowała, nie tracąc pogodnego wyrazu twarzy, udając, że nie zauważyła jej dziwnego zachowania.
Maja poczuła się trochę głupio — Nana była dla niej dobra, uprzejma, pozwoliła odpracować dług, nie zawiadomiła policji, a ona zachowała się wobec niej jak świnia, inaczej chyba nie można było tego nazwać.
A to, że trochę się jej bała w żadnym wypadku nie powinno być dla niej usprawiedliwieniem.
— W porządku, zajmę się tym, jak skończę — poinformowała ją, uśmiechając się trochę mniej sztucznie i bardziej pogodnie.
— Pani kierownik! — Usłyszała męski głos z głębi warsztatu. — Łopata mi się złamała!
— Ty nawet ze mną nie zaczynaj, Stan! — zaśmiała się szczerze. — Powodzenia — szepnęła tylko na odchodne i zniknęła tak szybko, jak się pojawiła.

***
Skończyła właśnie wkładać klucze francuskie do skrzynki na narzędzia, gdy do warsztatu wpadło dwóch mężczyzn, śmiejąc się i żartując. Oprócz nich w budynku została tylko ona, Nana i jakiś facet, któremu gorliwie coś tłumaczyła.
— Wracamy z polowania, pani kierownik! — krzyknął od progu jeden z nich, Stan, jak jej się wydawało.
— I mamy żarcie! — dodał drugi, którego wcześniej jakoś nie zauważyła.
— Cudownie, umieram z głodu — odezwała się Nana.
Maja podniosła wzrok i spojrzała na trójkę pod drzwiami. Trzymali małe kubełki z chińszczyzną. Cały warsztat wypełnił się intensywnym zapachem kurczaka smażonego na starym oleju.
A Maja ze smutkiem musiała przyznać, że jest okropnie głodna. Ciekła jej ślinka, a ostatnia, trochę zgnieciona kanapka z serem i sałatą, która czekała na swój czas gdzieś na dnie plecaka, jakoś ją nie nęciła.
Oblizała spierzchnięte wargi i raz jeszcze, z tęsknotą w oczach, spojrzała w stronę jedzenia.
No nic, dasz sobie radę, pocieszyła się w myślach. Jeszcze tylko pozamiatać i możesz wracać do domu. A tam pewnie mama czeka z pysznym kolacjo-obiadem.
— Ej, mała! — Usłyszała z drugiego końca pomieszczenia. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że jest jedyną osobą, do której mężczyzna mógłby tak powiedzieć. Odwróciła się w jego stronę, dokładnie w tym czasie, kiedy otwierał usta, by krzyknąć po raz kolejny. — Tak, ty! Nie jesteś głodna? Bo żarełko ci stygnie.
— Naprawdę? — Podeszła w ich stronę bardzo zdziwiona, z nieukrywanym jednak zadowoleniem.
Pomyśleli o niej.
— A co ty, pies? Jakby jej w domu żreć nie dawali...
Gdy tylko stanęła obok rosłego, rozgadanego szatyna, Stana, bezceremonialnie wpakowano jej w dłonie pudełko wraz z małym papierowym podłużnym pakuneczkiem. Okazał się zawierać dwie drewniane pałeczki.
Maja była raz z koleżanką w chińskiej restauracji, ale jakoś nie udało jej się nauczyć nimi posługiwać.
Nikt jednak nie zwrócił na nią większej uwagi, wszyscy zajęci rozmową, opierając się o ścianę, nie zauważyli, jak nieudolnie próbuje nabrać makaron.
Dopiero Nana dostrzegła ją kątem oka i śmiejąc się cicho, zaproponowała widelec. Maja podziękowała tylko grzecznie i zabrała się za jedzenie.
— A ty, mała, co tak właściwie porabiasz?
— Ja? — zapytała, przeżuwając kawałek kurczaka. — Studiuję.
— O proszę, jak cudnie. Czyżby marketing i zarządzanie? — zaśmiał się głośno mężczyzna, którego imienia nie kojarzyła.
Połykając porcję, zaprzeczyła ruchem głowy, jakoś nie łapiąc żartu.
— Pielęgniarstwo — powiedziała spokojnie. — Jestem na pierwszym roku.
— To dlatego miałaś wodę utlenioną w torebce, tak? — zapytała nagle Nana.
— A...to. No tak, w końcu mi się do czegoś przydała — odparła ze szczerym uśmiechem.
W mniejszym gronie czuła się jakoś... Swobodniej.
Nie zmieniało to jednak faktu, że wolałaby siedzieć teraz w domu i uczyć się na zaliczenie z farmakologii.
— Kierowniczka też studiowała — zauważył Stan.
— E tam, dawno i nieprawda.
— Jakie dawno? Skończyłaś trzy lata temu — odezwał się chłodno trzeci mężczyzna, który dotychczas, opierając się o parapet, nie odezwał się ani słowem, w ciszy jedząc swoją porcję. Nawet nie zauważyła, kiedy się tutaj znalazł.
Nana nic nie powiedziała, obdarzyła go tylko chłodnym spojrzeniem.
— To nasza pani kierowniczka jest już taka stara? — zażartował Stan, nie zauważając napiętej atmosfery pomiędzy tą dwójką.
Nana, starając się chociaż nie zwracać na nią uwagi, zaśmiała się dość sztucznie i przekornie, na żarty kopnęła go w kolano.
— Zamknij się, Stan, i nawet mnie nie wkurwiaj!
— Ała, za co to, pani kierowniczko?!
— Za niewyparzoną gębę!
Przez chwilę jeszcze się przekomarzali, śmiejąc się głośno, aż w końcu drugi mężczyzna, który przyszedł z jedzeniem, klasnął w dłonie.
— Dobra rybiata, już prawie dziewiąta, a na mnie żona z dziećmi w domu czeka!
— Jaka żona? — upomniał go Stan zgryźliwie. — Nie masz nawet dziewczyny, żony tym bardziej. Która by cię chciała?
— Dzięki, stary. Każdego byś pocieszył...
— Dobra, dobra, koniec tej gadki—szmatki, Mike, czas do łóżek.
— Tak jest, pani kierownik — krzyknęli we dwójkę, parskając śmiechem. Razem z nimi zaśmiała się i Nana. Nawet Mai ich dobry humor się udzielił. Tylko mężczyzna, który oparł się o parapet nawet na nich nie patrzył, w ciszy obracał na palcu sygnet, czasem spode łba spoglądając tylko na motocyklistkę.
Wszyscy zaczęli się powoli rozchodzić, szli do szatni, gdy Maja drgnęła.
— Ojej! — przypomniała sobie nagle. — Miałam jeszcze pozamiatać, zaczęliśmy jeść i jakoś wypadło mi z głowy.
Westchnęła. Było dość późno, pewnie mama już od dawna się o nią martwi, a teraz jeszcze to...
— E tam,  nic nie szkodzi. Pozamiatasz następnym razem, z brudu chyba do tego czasu nie pomrzemy, nie? – uspokoiła ją Nana.
— Ale miałam to zrobić dzisiaj i — nie zdążyła dokończyć.
— Daj spokój, jest już prawie dziesiąta, nie będziesz po nocach wracać do domu. Zresztą, ja też chcę się już zmyć.
— Skoro tak mówisz...
— No jasne — powiedziała, ściągając roboczy fartuch i ubrudzoną czymś ciemnym koszulkę. Maja przyłapała się na tym, że ukradkiem spogląda na jej tatuaże, poszukując spowodowanych przez nią zadrapań.
— Jak tam ręka? — zapytała nagle.
— Co?
— Zadrapanie na przedramieniu — wytłumaczyła.
— A, to, całkiem nieźle. Serio, nie patrz tak na mnie, mówię prawdę. Nie z takich rzeczy się wychodziło.
Maja nic więcej już nie powiedziała, w ciszy składała robocze ubrania i układała je w plecaku. Po chwili obie wyszły z szatni, Nana wyłączyła światła i pozamykała drzwi.
Kiedy opuściła warsztat, wzięła głęboki oddech. Chłodne wieczorne powietrze wtłoczyło się do jej płuc. Było przyjemną odmianą od tego dusznego prześmierdłego w warsztacie.
— Dziękuję — odezwała się do Nany, kiedy ta przekręcała klucz w zamku od głównego wejścia
— Za co? — zapytała szczerze zdziwiona.
— Za to, że pozwoliłaś mi odrobić te pieniądze.
— Daj spokój, już ci mówiłam, że naprawdę nie masz za co dziękować. Przydałaś nam się, ciężko utrzymać w porządku miejsce, gdzie pracuje pięciu facetów.
Maja uśmiechnęła się delikatnie.
— No to, dobranoc.
— Dobranoc.
Odwróciła się i ruszyła przed siebie. Rozejrzała się w poszukiwaniu chodnika.
Prawdę mówiąc bała się wracać sama o tej porze, ale chyba nie miała wyboru. Przecież będzie na siebie uważać, przejdzie oświetlonymi ulicami, poza tym – jakie jest prawdopodobieństwo, że akurat jej coś się stanie?
— Maja? — usłyszała za sobą kobiecy głos. Odwróciła się i, ku swojemu zaskoczeniu, zobaczyła biegnącą w jej stronę Nanę. — Gdzie idziesz? — zapytała, gdy znalazła się przy niej.
— Na przystanek — odpowiedziała. — Mieszkam na Hibnera — wytłumaczyła. Widząc brak zrozumienia, dodała — To na domkach.
— A, tam. Ale to szmat drogi stąd. Nie boisz się jechać sama autobusem o tej porze?
— Zaraz sama... Zawsze jest kierowca, poza tym wybieram tylko oświetlone ulice.
— Kierowca... — powtórzyła z westchnieniem i chyba niedowierzaniem. — O nie, nie ma mowy, jedziesz ze mną.
— Co?
— Żadne „co”, podwiozę cię.
— Daj spokój, dam sobie... — nie udało jej się dokończyć.
— Nawet się nie kłóć, jedziesz ze mną. — Nim Maja zdążyła zaprotestować, zauważyć, że wzięła pieniądze tylko na bilet i nie będzie w stanie dorzucić się do benzyny i że przy okazji sprawi jej kolejny problem, Nana wzięła ją pod ramię i pociągnęła  w stronę samochodu.
Był dość stary i chyba w nienajlepszym stanie – przeżarty rdzą, z uszkodzonym błotnikiem.
— Kolega pożyczył mi swoje stare auto, bo mój motor, jak pewnie wiesz, jest niesprawny — wytłumaczyła się, Maja westchnęła. — Ale dobre i to. Wskakuj.
Posłusznie usiadła po stronie pasażera, nie miała siły się już kłócić.
I chyba nawet nie chciała.
Prawdę mówiąc było jej to nawet na rękę – szybciej będzie w domu, mama skończy umierać z niepokoju odrobinę wcześniej, a ona chętnie przywita się z prysznicem i łóżkiem.
— I narobiłam ci kolejnego kłopotu... — mruknęła pod nosem i spojrzała na kobietę. Ta uśmiechnęła się tylko przekornie i po raz trzeci, bez skutku, próbowała odpalić auto.
Maja usłyszała wypowiedziane pod nosem przekleństwo, a chwilę później głośny warkot silnika.
— Przypomnij mi, gdzie mieszkasz? — zapytała nagle, z uwagą patrząc w lusterko i wycofując z prowizorycznego parkingu. Trochę nimi podrzuciło, gdy w ślimaczym tempie zjechały z krawężnika.
— Ulica Władysława Hibnera 4 — wyrecytowała — Jedziesz Krakowską, później skręcasz w Czerwoną, te okolice.
— To przecież kawał drogi stąd! Zaryzykowałabym stwierdzenie, że z dobre ponad pół miasta. A ty chciałaś jechać autobusem... — westchnęła z rezygnacją.
— Zaraz tam kawał drogi — mruknęła Maja w odpowiedzi — Poradziłabym sobie.
— Jasne, jasne, a później mówią o napadach i gwałtach w telewizji. Nie próbuj mnie nawet wkurzać mówieniem o bezpieczeństwie na ulicach i powrocie samej do domu. — Kiedy włączała się do ruchu, w jej głosie słychać było lekką irytację i coś na kształt... troski?
Sama nie wiedziała, czym sobie na to zasłużyła. Bo na pewno nie przyczynieniem się do zniszczenia ukochanego motoru.
Przez jakąś chwilę jechały w ciszy, wsłuchane w warkot starego silnika nie odzywały się do siebie ani słowem. Maja wpatrywała się przez brudne, obłocone i pokryte kurzem szyby w miasto, od którego ją oddzielały. W ciemne ulice, tu i ówdzie oświetlone tylko nikłym światłem latarni, czarne, anonimowe postacie, które w pośpiechu przemykały w tylko sobie znanym kierunku. Dziewczyna w myślach słyszała ich kroki. Miarowe tup, tup, tup.
— Mówiłaś, że studiujesz, nie? — zapytała nagle, wyrywając ją z zamyślenia.
— Tak, pielęgniarstwo.
— I jak ci idzie?
Maja miała dziwne wrażenie, że Nana poczuła się niezręcznie, więc chciała jakoś zagaić rozmowę, ale gdy ukradkiem na nią spojrzała, wcale się taka nie wydawała. Wręcz przeciwnie – wyglądała na bardzo swobodną i zrelaksowaną, tak bardzo, jak może być człowiek po całym dniu pracy.
A może po prostu była ciekawa albo coś...?
— Chyba dobrze.
— Chyba? — Poczuła na sobie spojrzenie jej złotych oczu, które świdrowało ją przez sekundę, może dwie, by po chwili wrócić z powrotem na świat za przednią szybą.
— Dobrze — Szybko się poprawiła. — Na razie wszystko wydaje się łatwe, więc  chyba nie mam co narzekać. Profesorowie są dość wymagający, ale to chyba dobrze.
— Też tak myślę — przyznała. Maja uśmiechnęła się do niej niemal natychmiastowo. — Moim ulubionym nauczycielem był profesor od elektrotechniki. Był cholernie surowy i wymagający, ale przy tym uczył bardzo dobrze i miał świetne poczucie humoru. Czarnego humoru. Albo się go uwielbiało, albo nienawidziło, być pomiędzy się nie dało. — Zauważyła z jakim rozbawieniem Nana przypomniała sobie dawne czasy. Chociaż, wcale chyba nie takie dawne. Jak Maja tak teraz o tym myślała... Nie miała pojęcia, ile jej dobrodziejka mogła mieć tak naprawdę lat. Była po studiach, miała swój własny warsztat, ale z drugiej strony wcale nie wyglądała staro.
Kiedy przyjrzała się jej dłużej, dostrzegła lekkie zarysy zmarszczek, ale bardziej tych mimicznych niż spowodowanych wiekiem. Zdradzały ją trochę dłonie, zbyt zmęczone i spracowane jak na tak młodą osobę. A może to wina całego dnia pracy...?
Nana chyba zauważyła jej zaciekawione spojrzenie, bo odwróciła się w jej stronę.
— Gdzie teraz?
— W sumie to możesz mnie tu wysadzić, to już niedale...
— Nie ma mowy. Chcę widzieć jak wchodzisz do domu.
Maja westchnęła.
— Druga w prawo. Żółty dom. — Po chwili dodała — Uparta jesteś, wiesz?
Odpowiedział jej szczery, perlisty śmiech.
— Wiem.
Ze zdziwieniem obserwowała Nanę, która szaleńczo wykręcała kierownicę, skrycie odetchnęła z ulgą, gdy usłyszała cichy stukot, który przywiódł jej na myśl ostatnie ciężkie oddechy konającego, a po chwili samochód zatrzymał się na poboczu, warkot przycichł, a całą tę symfonię tragicznych dźwięków zakończył jęk, wydobywający się gdzieś, jak jej się wydawało, z okolic silnika.
Drzwi zaskrzypiały, kiedy je otworzyła. Nie mogła też oprzeć się przeczuciu, że podwozie auta podniosło się o kilkanaście centymetrów, gdy tylko z niego wyszła.
— Dobranoc. — Pożegnał ją delikatny uśmiech i spojrzenie złotych oczu spod  ciemnych, gęstych rzęs.
— Dobranoc.
Otworzyła furtkę, wbiegła po schodach, już po chwili ściągała buty w przedpokoju. Nie mogła oprzeć się jednak ciekawości i zaglądnęła przez okienko. Tuż przed jej domem stało bardzo stare, przeżarte rdzą auto, a ze strony kierowcy unosił się biało-szary kłąb dymu, który leniwie wspinał się ku niebu. Pojazd ruszył, powoli, ślamazarnie włączył się do ruchu.
A na asfalcie pozostał tylko żarzący się płomiennym blaskiem niedopałek papierosa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz