czwartek, 22 stycznia 2015

Popiół



Popiół

Autor: Kira
Liczba słów: 3115
Fandom: Shingeki no kyojin
Paring: Eruri
Ostrzeżenia: Wulgaryzmy, erotyka, yaoi, niekanoniczność, krzywdzenie facetów nieumiejętnością pisania gejporno
Czemu: Bo Ama kazała (wszystkiego najlepszego, kochanie~!)
Ficzek jest ficzkiem ficzka tej panny


Puk, puk.
— Wejść — odpowiedział stanowczy głos dowódcy Erwina Smitha.
— Przyszłam zdać panu raport — odezwała się blondyneczka, otwierając drzwi gabinetu. Nie rozglądając się, przeszła przez pomieszczenie i stanęła przed biurkiem.
— Ah, połóż gdzieś, zaraz go przejrzę. — Machnął lekceważąco dłonią i wrócił do czytania jakiś papierów.
Kobieta, nie przestając się uśmiechać, odłożyła dokument, tam, gdzie akurat był kawałek wolnego miejsca. Wetchnęła cicho i za plecami zacisnęła dłonie w pięści.
— Możesz już iść — uprzejmie poinformował Smith.
Słyszała jak krew szumi jej w uszach, jak serce szalenie odbija się od żeber.
— Em… Dowódco?
Błękit jego oczu przeszył ją na wylot. Chyba umarła i znalazła się w niebie. Na dodatek siódmym niebie, a ten miły pan okazał się być jej aniołem stróżem.
— Chciałam zapytać, czy byłaby mo…
— Smith, kurwa jego mać! — Nie udało jej się dokończyć, bo do gabinetu jak burza wparowała wściekła szatynka. Trzasnęła drzwiami, odepchnęła biedną blondyneczkę i z impetem walnęła pięścią w biurko. Kubek z niedopitą kawą przewrócił się, rozlewając aromatyczny płyn na stosy kartek, a ulubione drogocenne wieczne pióro Erwina potoczyło się i gruchnęło o podłogę. Kadetka odskoczyła jak oparzona i zszokowana patrzyła na rozjuszoną kobietę.
— Yuna, uspokój się. — Dowódca wydawał się opanowany, jego spojrzenie było chłodne a głos spokojny.
— Jak mam być, kurwa, spokojna, jak ten pojebany krasnal cały czas truje mi dupę?!
Erwin westchnął cierpiętniczo i skinął na blondynkę, aby ta wyszła z jego gabinetu. Dziewczyna pokiwała tylko głową i z kwaśną miną opuściła pomieszczenie.
— Usiądź — nakazał łagodnie Smith.
— Nie będę nigdzie siadać, zrób to dla mnie i każ, z łaski swojej, temu karłowi, żeby zszedł mi z oczu.
— Mówisz o Levim?
— A o kim, do jasnej cholery, mogę mówić?!
— Powtarzam, ochłoń trochę.
Rozjuszona szatynka chciała się odgryźć, ale wolała załatwić tę sprawę szybko, a nie czekać, aż Erwin uzna, że w końcu umiarkowanie się uspokoiła.
Naburmuszona opadła na fotel naprzeciw biurka i spojrzała na blondyna, który odkładał na regał zmoczone kartki. W całym pomieszczeniu unosił się przyjemny zapach drogiej, mocnej kawy.
Yuna, czekając, aż Smith uzna, że jej wściekłość spadła do poziomu oscylującego na granicy irytacji a umiarkowanego gniewu, wyciągnęła papierosa i, nic nie robiąc sobie z obecności blondyna, zapaliła fajkę. Zaciągnęła się głęboko i odetchnęła, wypuszczając kłąb szarawego dymu tuż nad jego bezcenne papierzyska.
Nim Erwin skończył sprzątać na biurku i usiąść na fotelu naprzeciw, kobieta wypaliła już jednego ćmika i zabierała się za drugiego, niedopałek rzucając, oczywiście, na pięknie wypastowaną przez Erena podłogę.
— Panie dowódco oddziału zwiadowców — zaczęła Yuna przesłodzonym głosem, za którym kryła się prawdziwa wściekłość.
— Starszy kapralu oddziału zwiadowców — powiedział bardzo uprzejmie Erwin co jeszcze bardziej ją zirytowało. Puściła to jednak mimo uszu, chciała jak najszybciej załatwić sprawę z tym popieprzeńcem, wrócić do pokoju i pójść w końcu spać.
— Zdajesz sobie sprawę, że od ostatniej wyprawy już kompletnie mu odbiło? — zapytała, obdarzając go gniewnym spojrzeniem.
— Doszły mnie słuchy…
— Nie mogę się wyspać, bo ten pedantyczny zjeb przychodzi, osobiście!, o szóstej nad ranem i zaczyna grzebać mi po szafkach ze ściereczką do kurzu i mopem! Trzy paczki fajek, kurwa – trzy!, nagle zapadły się pod ziemię. No magia, kurwa, magia.
— Yuna, zrozum go, on nie…
— Jest facetem, ma jaja, niech się ogarnie — warknęła. Nigdy nie miała go za ciotę, za zjebusa, pedancika i wkurwiający podnóżek owszem, ale nigdy za ciotę. Chyba musi zmienić jednak zdanie w tej kwestii.
— Zrozum, to nie jest takie proste. Byli dla niego jak rodzina, a teraz stracił ich wszystkich. Zrozum, on został sam.
— Ma Erena, może poruchać na pocieszenie — syknęła, a Erwin zmierzył ją chłodnym wzrokiem. — No co? Przynajmniej ma za darmo i nie musi płacić alfonsowi w ulubionym burdelu.
Smith westchnął.
— Porozmawiam z nim. — Widząc wymowne spojrzenie Yuny, dodał — Jeszcze dziś.
— Mam nadzieję — rzuciła, wstając z fotela. Wyciągnęła kolejną fajkę. — Uprzedzam, że nie ręczę za siebie i jak ten zjebus jeszcze raz wejdzie mi w drogę, to zabiję.
Erwin również wstał. Kobieta zapaliła papierosa, zaciągnęła się i dmuchnęła dowódcy dymem prosto w twarz. Widząc jego kamienny wyraz twarzy, uśmiechnęła się pierwszy raz tego dnia. 
— Łaskawie dziękuję za zainteresowanie moim problemem. — Jej głos był przesycony jadem, bez patrzenia można było wywnioskować, że jest wściekła i żeby lepiej, dla własnego bezpieczeństwa, nie wchodzić jej w drogę.
Gdy zatrzasnęła za sobą drzwi, Smith otworzył okno. Nie miał ochoty siedzieć w szarym od dymu pomieszczeniu. Na dziedzińcu Eren właśnie zmiatał opadłe z drzew liście.

***

Erwin skończył właśnie użerać się nad stosem raportów. Popołudniowa wizyta Yuny wydłużyła jego pracę o parędziesiąt minut, bo musiał uporać się jeszcze z zalanymi od kawy papierami.
Tak właściwie, sam był sobie winien. Już od dłuższego czasu otrzymywał skargi od żołnierzy na młodszego kaprala, ale nic z tym nie zrobił. Chciał dać mu szansę, żeby się pop…
Bzdura!
Po prostu nie wiedział, jak może mu pomóc. Wielki z niego dowódca.  
Smith, ty debilu…
Przechodził właśnie półprzytomny obok jadalni, gdy poczuł dym papierosowy. Zmarszczył nos. Nie lubił tego zapachu, chociaż teraz pewnie sam pachniał jak jedna wielka palarnia.
— Yuna, palenie szkodzi zdrowiu — zaczął monotonnie, wchodząc do pomieszczenia. Jakież było jego zdziwienie, gdy zamiast zirytowanej szatynki, ujrzał Leviego. Niemal leżał na stole i zaciągał się dymem, krztusząc się co chwila. Obok stała filiżanka do połowy wypełniona herbatą, którą co chwila trącał łokciem przy każdym głębszym kaszlnięciu.
— O, to ty… — rzucił beznamiętnym głosem, wpatrując się w złotawą taflę napoju. Starał się skupić na pływającym na wierzchu popiele, a nie na swoim odbiciu.   
— Od kiedy ty palisz? — zapytał zdziwiony Erwin, patrząc na drżące plecy młodszego kaprala.
— Od dzisiaj — mruknął i wsunął palec w uszko filiżanki, obracając ją leniwie.
Smith tylko westchnął i usiadł tuż obok Leviego. Nie miał zamiaru go moralizować – to jego życie i mógł robić z nim, co tylko zechce. Miał tylko żal do samego siebie, że wcześniej nie zareagował, nie próbował zrobić czegokolwiek z nasilającą się depresją kaprala. Był po prostu tchórzem.
Pieprzonym tchórzem.
Kapral znów zakaszlał i spojrzał w sufit, wypuszczając z ust szarawy obłoczek. Przyglądał mu się przez chwilę, dopóki całkowicie rozpłynął się w powietrzu.
— Boże, co za chujnia… Pewnie śmierdzę teraz tak, jak ta suka…
— A propos Yuny — wtrącił się Smith. — Przyszła dzisiaj do mnie, omal nie rozwalając połowy gabinetu.
Levi parsknął.
— Patrzenie na jej zirytowaną twarz sprawia mi ostatnio jakoś większą przyjemność. — Uśmiechnął się. — Zjebana dziwka… — dorzucił po chwili milczenia. — Nie daje mi żyć.
— To zabawne… To samo powiedziała o tobie. Zagroziła nawet, że cię zabije, jeśli jeszcze raz wejdziesz jej w drogę.
— Niech spróbuje. Nie jestem taki, jak mój oddział. Nie dam się tak łatwo zatłuc, muszę jeszcze trochę pożyć i wybić kilkunastu, kilkudziesięciu tytanów…
Nastała chwila ciszy, podczas której kapral ani razu nie zakaszlał.
— Nie martw się, Smith. — Popatrzył na niego z boku. Jego oczy były teraz takie dziwnie… Puste. Straciły cały swój wyraz i teraz wyglądały trochę przerażająco – jak dwa bezdenne, ciemne jeziora. — Jestem w końcu „Potęgą Ludzkości”, muszę dalej brnąć w to bagno, czego wszyscy ode mnie oczekują.
— Jeśli nie czujesz się na siłach, odsunę cię od działań Zwiadowców na jakiś czas. Musisz odpocząć od tego wszystkiego i…
Kapral zmroził go spojrzeniem.
— Jestem bronią, a broń musi zabijać, bo inaczej stanie się bezużyteczna, Erwin. Jesteś dowódcą, powinieneś być świadom takich rzeczy.
Przez cały wieczór żaden z nich nie powiedział już ani jednego słowa. Ciszę zagłuszał jedynie dźwięk zapalniczki i przytłumiony kaszel „Potęgi Ludzkości”.

***
Kiedy dowódca Oddziału Zwiadowców obudził się rano, miał bardzo zły humor. Spowodowany był on głównie okropnymi wyrzutami sumienia i świadomością, że jego przyjaciel coraz bardziej się stacza. Z niechęcią wstał w łóżka i poszedł do łazienki.
Przez cały dzień okropne uczucie nie pozwalało mu się skupić na obowiązkach. Wiedział, że powinien się go pozbyć, ale po prostu nie potrafił. Coś dziwnego kłębiło się w jego żołądku, boleśnie kłując go gdzieś w środku.
Wracając z gabinetu, znów poczuł okropny zapach dymu papierosowego dochodzący z jadalni. Stanął w drzwiach, oparł się o futrynę, patrząc na bladą twarz kaprala, na jego wyschnięte usta i fajkę wciśniętą między wargi. Westchnął i usiadł tuż obok niego przy stole.

***
Czuł, jak plecy kaprala drżą od kaszlu. Odłożył filiżankę kawy i spojrzał na sufit, pod którym kłębiły się popielate chmurki dymu papierosowego.
— Yuna jest wściekła, że podbierasz jej fajki.
— Wiem. Dzisiaj darła o to do mnie ryja.
— Nie zabiła cię jeszcze?
— Nie. — Na jego ustach przez chwilę pojawił się uśmiech. — Nawet gdyby chciała, nie dałaby rady. Jestem zbyt zdeterminowany, by przeżyć.
Smith nie widział twarzy Leviego, odwrócony był do niego plecami, ale zgadywał, że jego spojrzenie mogło zmrozić nawet starszego kaprala.

***
Przez cały następny tydzień stało się to ich rytuałem. Wykonywali swoje obowiązki, a wieczorem spotykali się w jadalni. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że prawie w ogóle nie rozmawiali. Siedzieli oparci o siebie plecami, w kompletnej ciszy, którą czasem przerywał jedynie kaszel Leviego. Spędzali tak może z godzinę, półtorej i rozchodzili się, każdy w swoją stronę, bez jakiegokolwiek słowa, bez spojrzenia sobie w oczy.
Erwin wracał właśnie do swojego pokoju okropnie zmęczony. Sam nie wiedział, dlaczego tak się czuł. Miał wrażenie, że to zaczęło się o wiele wcześniej, ale dopiero dziś wieczór osiągnęło apogeum. Jeśli 23:38 można było uznać za wieczór.
Otworzył drzwi i od razu rzucił kurtkę od munduru na łóżko. Opadł na krzesło przy stole i powoli zsunął z nóg ciężkie, wojskowe buty, które cisnął w kąt. Oparł głowę na dłoniach i zmierzwił włosy, głęboko wzdychając. Ostatnio coraz częściej to robił, co wcześniej zdarzało mu się niezwykle rzadko. Czuł się wycieńczony, a przecież nie robił nic nadzwyczajnego – kończył zbierać dokumenty i raporty z ostatniej wyprawy, zamykał powoli tę sprawę. Był pewien, że to papierkowe piekło zakończy się w przyszłym tygodniu.
To wszystko przez Leviego. Jego depresja udzielała się chyba także dowódcy. Może nie był tego tak do końca świadomy, ale pewnie miało to na niego duży wpływ.
Erwin Smith.
To on wyciągnął go z tego bagna.
To on mu wybaczył.
To on przyłączył go do Oddziału Zwiadowców.
Kapral stał się swego rodzaju gwiazdą – „Potęgą Ludzkości”.
Levi był jego przyjacielem.
A teraz umierał. Powoli, powolutku, z każdą sekundą zapadał się w sobie, zabijał sam siebie od środka.
Uderzył pięścią w stół. Dopiero gdy usłyszał dźwięk tłuczonego szkła, zrozumiał, co zrobił.
Zaklął siarczyście pod nosem i spojrzał na podłogę. Walały się po niej kawałki jego ulubionego wazonu. Normalnie chyba by się przejął, ale teraz po prostu miał to gdzieś.
Gwałtownie wstał, przewracając krzesło, chwycił ręcznik i wyszedł, trzaskając drzwiami.
Nawet nie wiedział, gdzie idzie. Świadomość odzyskał dopiero, gdy usłyszał dźwięk lejącej się wody. Chyba chciał poczuć ulgę, chciał aby zimna woda go otrzeźwiła, rozjaśniła mu umysł, pozwoliła się skupić i z dystansem spojrzeć na wszystko, jak miał w zwyczaju robić.
Zrzucił z siebie ubrania, które bardzo niechlujnie złożył i wszedł do pomieszczenia z prysznicami.
To, co tam ujrzał, sprawiło, że przez jego ciało przeszedł nieprzyjemny dreszcz. Młodszy kapral siedział na podłodze, trzęsąc się z zimna. Z jego włosów, na bladą, pełną blizn skórę powoli skapywały krople wody. Brunet najwyraźniej nic sobie z tego nie robił, chyba nawet tego nie zauważał.
Nie zauważył nawet tego, jak Smith do niego podszedł. Nadal pustym wzrokiem wpatrywał się w przestrzeń.
Erwin westchnął.
— Levi, wstawaj, idziemy. — Spojrzał na niego tępo, nie rozumiejąc, co dowódca do niego mówi. — Levi, to rozkaz. Wstawaj. — Brunet nie zareagował, przeniósł jedynie wzrok z powrotem na nieokreślony punkt w przestrzeni.  
— Kurwa — wyrwało się z ust Smithowi.
Kucnął obok i dotknął ramienia kaprala. Jego skóra była szorstka i zimna, pod placami poczuł głęboką bruzdę.
— Levi, ogarnij się, to już przestaje być śmieszne. Nie żeby kiedykolwiek było… — Nieświadomie zacisnął rękę na jego ramieniu. — Przestań odpierdalać jakieś depresje! 
Brunet spojrzał na niego, tym razem odrobinkę bardziej rozumnie niż wcześniej.
— Czuję, że cię tracę, że powoli toniesz, zapadasz się, a ja nie mogę nic z tym zrobić. Tylko stoję i patrzę jak umierasz, kurwa, Levi, ty umierasz!
Nie spodziewał się u siebie takiego wybuchu emocji. Nie spodziewał się, że w ogóle kiedykolwiek mógłby stracić nad sobą panowanie. A teraz powoli tracił. Wszystkie negatywne uczucia, jakie się w nim ostatnio kłębiły, chciały znaleźć ujście.
A on ostatkami świadomości próbował stłamsić je, zagonić z powrotem do środka. 
Nim się zorientował, kapral pochylił się na nim, tak, że stykali się nosami. Kilka sekund później, które Erwinowi wydawały się wiecznością, poczuł na ustach chłodne wargi kaprala. Nigdy o tym nie myślał, ale teraz zdał sobie sprawę, że nigdy by się nie spodziewał, że mogą być takie miękkie i… delikatne.
Dwa ciemne, bezdenne jeziora stały się nagle mniej ciemne i bezdenne, teraz patrzyły na niego z jakimś dziwnym błyskiem, jakby ktoś trzymał latarnię głęboko pod powierzchnią wody.
— Erwin, po prostu… — Kapral nagle odzyskał zdolność porozumiewania się i kontaktowania z rzeczywistością. Jego głos był zachrypnięty i szorstki. Niemal tak szorstki jak jego skóra. — Wszystko przez tę pierdoloną sukę, chyba zaczyna mi odpieprzać i…
— Przestań pierdolić — uciął szybko i przycisnął usta do jego ust.
Mocniej zacisnął dłoń na jego ramieniu i przyciągnął go do siebie. Czuł mokrą, pełną blizn skórę bruneta, czuł drżenie jego ciała, czuł, jak silne ramiona „Potęgi Ludzkości” obejmują kurczowo jego szyję.
Chyba stracił już resztki świadomości, bo właśnie namiętnie całował się z młodszym kapralem Levim.
A najgorszy chyba był fakt, że kurewsko mu się to podobało.
Na chwilę oderwali się od siebie i popatrzyli sobie w oczy, oddychając ciężko.
— Erwin, kurw…
— Zamknij się i chodź — uciął. Wstał i, nie patrząc, czy kapral za nim podąża, wszedł do przedsionka i zaczął w pośpiechu narzucać na siebie ubrania. Kiedy skończył, spojrzał na Leviego, który właśnie zapinał spodnie.
— Erwin, co ty odpierdalasz? — Jego spojrzenie było chłodne, ale na policzkach dało się zauważyć ślady rumieńców.
— Żebym ja to wiedział. — Uśmiechnął się.
W pośpiechu przebiegli przez korytarz. Erwin jakoś podświadomie cieszył się z tego, że jego sypialnia znajduje tak blisko pryszniców.
Gdy tylko zamknął drzwi za brunetem, przycisnął go do ściany i wpił się w jego usta. Kapral objął go za szyję i z żarliwością oddawał każdy jego pocałunek. Raczej nikt by nie pomyślał, że właśnie przed chwilą tonął, zapadał się w sobie i umierał.
W sumie nikogo to raczej nie obchodziło.
Erwin na chwilę odsunął się od kaprala, żeby rozpiąć koszulę, którą zaledwie chwilę temu zapiął na tylko dwa guziki. Nie zastanawiając się długo, rzucił ją gdzieś w bok i objął drżącego jeszcze Leviego. Jego skóra, nie kłopotał się by ją wytrzeć, nadal była pokryta lodowatymi kropelkami wody, którymi przesiąkło jego ubranie.
Kapral westchnął. Gorąca skóra Smitha tak przyjemnie ogrzewała jego zziębnięte ciało, silne ramiona obejmowały go w pasie, a popękane usta tak namiętnie pieściły jego szyję.
Levi przylgnął do blondyna jeszcze mocniej, chcąc czuć bardziej.
Jeszcze bardziej niż teraz.
Po chwili jednak stanowczo odepchnął dowódcę, by w pośpiechu, cały czas patrząc w jego anielsko błękitne oczy, bardzo niezdarnie rozpiąć guziki od koszuli.
Erwin, dysząc ciężko, patrzył jak jego podwładny zrzuca koszulę. Serce waliło mu między żebrami, boleśnie obijając się od kości, dłonie mu się trzęsły, cały drżał. Bezwiednie oblizał spierzchniętą wargę i odchrząknął.
Dopiero teraz zorientował się, że tak cholernie zaschło mu w gardle.
Nie zdążył jednak cokolwiek z tym zrobić, bo brunet chwycił go za rękę i pociągnął na łóżko. 
W szale pocałunków, pieszczot i bardziej bądź mniej delikatnych dotyków, Smith nawet nie zdążył zauważyć kiedy pozbył się spodni. W miarę trzeźwe myślenie odzyskał dopiero, gdy Levi, chcący czy nie, ugryzł go w język, a w ustach poczuł metaliczny smak.
Smak, który od razu obudził go z szaleństwa.
Smak, który kojarzył się z niebezpieczeństwem.
Smak, który zwiastował śmierć.
A on nie chciał umierać.
Nie teraz.
Spojrzał na kaprala trzeźwym wzrokiem. Ten popatrzył na niego z dziwnym ogniem w oczach, a na wardze miał kropelkę krwi. Jego krwi.
Co on właśnie odpierdalał? Co oni właśnie robili…?
Nie miał pojęcia, że kapral potrafi patrzeć na kogoś takim wzrokiem.
 Musnął ustami jego szyję, co chwilę schodząc niżej i niżej. Za sobą zostawił cienką, blednącą, szkarłatną stróżkę.
Nie miał pojęcia.
Kiedy zsunął się na jego tors, mijając głęboką bliznę, na której pozostawił mokry ślad i trącił językiem jego sutek – Levi jęknął.
Niczego nie wiedział.
Był to bardzo osobliwy, gardłowy i tłumiony jęk. Nie brzmiał tak, jakby kapral się go wstydził, wręcz przeciwnie.
Brzmiał, jakby kapral nie chciał przyznać Erwinowi, że ten go „złamał”, że go „ujarzmił”.
Jak zwierzę.
Jak krnąbrnego ogiera o cudnych, głębokich niczym bezdenne jeziora oczach.
Ale chyba nie chciał niczego wiedzieć.
Erwinowi spodobał się ten jęk.
Bardzo mu się spodobał. Twarz Leviego wykrzywiał jednak grymas. Nie zważając na zamiary dowódcy, udaremniając tym samym jego plany odnośnie znęcania się nad jego drugim sutkiem, zepchnął go z siebie i przylgnął do jego ust, dłońmi gładząc jego tors.
Były zadziwiająco gładkie i delikatne.
Zadziwiająco gładkie i delikatne jak na dłonie żołnierza.
Zadziwiająco gładkie i delikatne jak na dłonie splamione krwią.
Zadziwiająco gładkie i delikatne jak na dłonie Potęgi Ludzkości.
Objął go kurczowo ramionami i przyciągnął do siebie. Całował go, nawet nie patrząc, gdzie. Widział, ale był na to wszystko ślepy.
Nie wiedział, że tak potrafi.
Usta.
Twarz.
Szyja.
Klatka piersiowa.
Ramiona.
Dłonie.
Brzuch.
Oczy zaczęły zachodzić mu mgłą. Oddech stał się płytszy, w uszach szumiała mu krew, zagłuszając ciche pojękiwania kaprala.
Kilka ruchów, chwila swoistej przepychanki a spodnie bruneta wylądowały na brzegu łóżka, by chwilę później zsunąć się na podłogę.
Dowódca Erwin Smith sam nie wiedział, co robił.
Sam nie wiedział, dlaczego to robił.
Kapral krzyknął gardłowo. Blondyn spojrzał na niego z szerokim uśmiechem na ustach i znów przesunął językiem po czubku jego penisa, by po chwili zacząć go ssać.
— Kurwa! — warknął Levi i zagryzł wargę. Kurczowo wbił palce w skórę głowy blondyna, złapał pęk jego złotych włosów, pociągnął za nie, przyciągając jego usta bliżej.
Żołnierz zakaszlał, krztusząc się. Serce zabiło mu jeszcze szybciej, krew niemal wrzała w żyłach.
— Erwin, kurwa, kurwa! — Zachęcony tymi słowami dowódca przyspieszył. Po chwili kapral krzyknął przeciągle, mocniej wbił idealnie spiłowane paznokcie w skórę dowódcy, który syknął. Jego usta wypełniła gorąca, lepka ciecz. Niemal od razu ją wypluł, krzywiąc się przy tym lekko. Spojrzał na podwładnego. Leżał na pościeli, ciężko dysząc, nieobecnym wzrokiem wpatrywał się w sufit. Smith mógł przysiąc, że słyszał szaleńcze bicie jego serca.
A może to było jego własne serce…?
— Erwin, popieprzeńcu… — jęknął, gdy zobaczył nad sobą jego rozpromienioną twarz.

***
Smith przebudził się dość wcześnie. W ostatnim tygodniu miał straszne problemy ze wstawaniem na czas, przez co często się spóźniał. Dzisiaj był podejrzanie wypoczęty i… szczęśliwy…?
Podniósł się do siadu, przeciągnął się i ziewnął. Kiedy jego ręka z głośnym „pac” opadła na poduszkę obok, zauważył, że nikogo tam nie ma. Zaczął zaskoczony rozglądać się po pokoju.
Siedział na parapecie przy otwartym oknie. Wyglądał niczym anioł, ubrany jedynie w rozpiętą, białą koszulę, która unosiła się przy każdym mocniejszym powiewie wiatru.
Erwin wstał z łóżka, powoli, leniwie. Czuł się tak błogo, a kołdra tak bardzo nie chciała go wypuścić…
Kapral nawet nie uraczył go spojrzeniem.
Był bardzo zaabsorbowany czymś, co trzymał w dłoniach, powoli skubał i wyrzucał przez okno na bruk dziedzińca.
Kiedy Erwin podszedł bliżej zobaczył chmurę tytoniu, którą wiatr powoli niósł w stronę różowiejącego horyzontu.
Smith uśmiechnął się.

2 komentarze:

  1. No, jestem wielką fanką Eruri, a to był chyba mój pierwszy fanfic z tym pairingiem. Nie ładnie tak zaniedbywać ulubieńców...
    Mpże dlatego, że nie jestem zbytnią fanką fanficów? Owszem, są takie, o których nigdy nie zapomnę, górują one na liście specjalnej. Na fanfici leci też znacznie więcej ludzi.
    Przez te słowa wcale nie krytykuję. Chcę jednak wyrazić pochlebstwo dla twoich one shotów, które emanują specyficznym klimatem i czuć od nich twój charakterystyczny styl, w którym wyczuwa się pewną dozę delikatności.

    --
    bytaasteful.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mójeżu, zrobiłaś mi zjebany dzień. <3
      Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo ucieszył mnie Twój komć.
      *rozpływa się*
      Mogę wiedzieć, jak trafiłaś do tej otchłani internetów?

      Usuń